Ok nie urodziłam z ciężką chorobą, czy niepełnosprawnością. A jako dziecko czy nastolatka byłam nawet uważana za dość urodziwą istotę. Wychowywałam się też w bezpiecznym kraju (bo mimo wszystko na skalę światową w Polsce żyje się naprawdę dobrze) i powiedzmy że w pełnej rodzinie. Takiej która nie biła i nie wykorzystała w żaden sposób, choć do perfekcyjności nadal jej bardzo daleko. Powinna więc być więc wdzięczna losowi za to co mam. I owszem jestem. Ale nie mam nic poza tym tym...
Nie miałam życia nastolatki, bo będąc w tamtym wieku nie rozumiałam co to znaczy bawić się na imprezach, jak ośmiela alkohol i nie próbowałam też w żaden sposób 'wylatywać z gniazda'. Które mimo wszystko wydawało mi się bezpieczniejsze od świata zewnętrznego.
Jako młoda dorosła, studentka, zaczęłam próbować wchodzić w ten świat, ale bez żadnych rezultatów. Z kilku powodów zrezygnowałam ze studiów marzeń. I tak zresztą miałam na nie za niskie stopnie. Bo nauka też nigdy mi łatwo nie przychodziła. No i koniec końców poszłam na kierunek który średnio mi podpasował, ale na bycie studentką jako osoba w ogóle nie byłam jeszcze gotowa. Nie nie umiałam pić alkoholu, bawić się na imprezach, ani w ogóle dogadywać się z ludźmi. Więc nadal byłam sama.
Kiedy w końcu zaczęłam mentalnie choć trochę do tego dojrzewać wylądowałam w Anglii w smutnej fabrycznej robocie, wśród ludzi którzy mają już swoje rodziny, dzieci i świata poza nimi nie widzą. A generalne problemy komunikacyjne nie zniknęły, przez co ani przyjaciółki, ani chłopaka.
Żebym chociaż mogła oddać się pracy, albo jakiejś pasji. Zamknąć się w sobie i zapomnieć o tym smutnym zewnętrznym świecie. Bo tam spotykają mnie tylko zawody i złamane serce, które wpędziło mnie w depresje i zupełnie zabrało sens i radość życia. A najgorsze w tym to to, że jest to miłość platoniczna i nawet wyrzucić tego z sobie nie mogę bo to jakby powiedzieć że rozmawiałam z kosmitą w lesie o północy.
Ale niestety jestem osobowością deficytową. Trochę autystyczną, introwertyczną, z opóźnionym zapłonem. Wszystko zawsze załapywałam wolniej, nigdy nie umiejąc być taka jak reszta i chyba boje się związków i mężczyzn generalnie. Dziś mam 30 lat i mieszkam z chorującym tatem, o którego codziennie się martwię. Tak jak i o mamę zresztą która przez swoje nałogi też najzdrowsza nie jest. To mnie bardzo obciąża. Mam też bardzo niską samoocenę. Źle się czuje wśród ludzi obcych, ale też i członków własnej rodziny, którzy bardzo często mnie krytykują. Nie posiadam za to stałej pracy, tylko staż który za kilka miesięcy się skończy i nie wiem co wtedy. Bardzo ciężko mi znaleźć zajęcie w którym nie będę zbyt wolna i nieudolna. Moich znajomych mogę policzyć na palcach jednej ręki, a i tak żaden nie jest takim prawdziwym przyjacielem, ani nawet kimś na kogo zawsze mogę liczyć. To raczej ludzi na przysłowiowe piwo raz na jakiś czas. Nigdy się nie nie całowałam, i z nikim nie byłam w ogóle. Za to kochałam ale to uczucie kojarzy już mi się tylko z bólem, który choć nieco mniejszy niż kiedyś ciągle we mnie tkwii - jak kolec. Na wakacjach też nie byłam od 13 lat (nie licząc tripów 3 dni max) a drzemie we mnie dusza podróżnika. Tak samo ja dusza artysty któremu brakuje, zarówno odwagi, zdolności technicznych jak i cierpliwości w rozwoju. Więc wiele marzeń niespełnionych bo albo strach przed samotną walką, albo brak kasy, albo czasu.
Starzeję się, uroda mija, czasy są coraz trudniejsze a ja wciąż mam w sobie pełno lęków i tak naprawdę nikogo do przytulenia i nic innego dobrego w zamian. I niestety nie umiem tego zmienić. W żaden sensowny sposób.
Witam i z góry dziękuję za uwagę 😘