Najtrudniej zacząć...
32 letni kawaler, z niewielkim związkowym i towarzyskim stażem, leniwy, ale zarabiający. Ten wpis to mniej wołanie o pomoc czy poradę, a raczej próba trzeźwego spojrzenia na swoje dotychczasowe życie i wypuszczenie z siebie chociaż odrobiny pary. Zmotywował mnie do tego tekstu telefon. Tak, zwykły telefon. Obcy numer na wyświetlaczu. Chyba dość powszechny problem. Nadziwić się nie mogę, że pomimo tak wielu lat i rozmów, w dalszym ciągu dźwięk telefonu sprawia, że zaczyna ściskać żołądek, głos zaczyna się łamać, dłonie stają się wilgotne, a telefon wyciszony, rzucony w kąt, delikatnie, żeby przypadkowo go nie odebrać. "Przecież mogę nie odebrać, nie mieć go przy sobie, moje prawo". Tak, ale przy okazji nieprzyjemne poczucie, że znowu się przegrało ze swoimi słabościami, a i ta zwykła ciekawość kto i w jakim celu dzwonił, jest niezaspokojona.
Chowanie się za firankami po przeskrobaniu czegoś albo podczas nieoczekiwanej, niezapowiedzianej wizyty gości. Na rodzinnych obiadkach wpatrywanie się w stół przez kilka godzin, byleby uniknąć wzroku innych ludzi, a przede wszystkim Ich pytań. U paroletniego dziecka jest to niepokojące, ale przecież to jeszcze nie katastrofa. "Jest nieśmiały, z wiekiem się przełamie".
Owszem, przełamałem się na tyle, żeby móc pracować. W obsłudze klienta, z bezpośrednim kontaktem z ludźmi. O ironio. Praca schematyczna, niesatysfakcjonująca, męcząca, często irytująca, nie pasująca do mojego charakteru, na czym cierpię ja, jak i klienci. Przyrządzanie hot dogów albo tankowanie LPG przez kilka lat nie jest niczym ambitnym. Nie kpię, wyrażam opinię. Z drugiej strony brak wykształcenia, przykre doświadczenie związane z bezrobociem, trudności w nawiązywaniu znajomości. Dlatego mija kolejny rok bez jakichkolwiek zmian. Kiepsko, ale stabilnie.
Na pewno stabilnie? Czuję, że odbija się ta moja bierność na mnie coraz mocniej. Uciekanie, chowanie się po lasach, unikanie jakichkolwiek spotkań, oszukiwanie samego siebie, sprawia, że widzę w lustrze wychudzonego, przygarbionego, posępnego i smutnego człowieka. Cieszy niewiele, ale z drugiej strony smuci jeszcze mniej. Wkrada się obojętność. Kiedyś chowałem się fizycznie, w sensie, że czując "zagrożenie", odchodziłem, przechodziłem na drugą stronę ulicy, omijałem, unikałem zajęć, spędzałem godziny w zaroślach, aż w końcu zamknąłem się w małym pokoju przed monitorem i z piwem w ręce. Dzisiaj zacząłem się chować, jak to ująć? Nie wiem. Jakby w sobie. Wyłączam się. Działam, wychodzę do tej pracy, wyjeżdżam czasem na rower, rozmawiam z ludźmi, ale bez planu, bez emocji, bez wczuwania się. Tak, jakby będąc obok, z poczucia powinności. Jakby wszystko, co się dzieję wokół mnie, było już poza moją kontrolą. Jakbym nie miał na nic wpływu, a jeżeli jeszcze jakiś mam, to koniec końców będzie on niewielki, nieistotny, a w najgorszym wypadku jedynie utrudniający innym życie.
Mętlik w głowie, gonitwy myśli, powracające wspomnienia, skupienie praktycznie już całej swojej uwagi na sobie sprawiło, że najczęstszym, co mówię sam do siebie albo do innych, to "nie wiem". I to jest prawdą. Tak bardzo nie ufam już swojej opinii, przez to, że od małego miałem problemy z podejmowaniem jakicholwiek decyzji, że najbezpieczniej jest powiedzieć "nie wiem". "Nie wiem", więc nie mogę podjąć konkretnej decyzji. Bo podjęcie konkretnej decyzji, to dopiero pierwszy krok. Następnym jest świadome działanie, odkrycie się, stanięcie naprzeciw nowemu, nieznanemu, rozmowa z drugim człowiekiem, trzecim, czwartym. Wchodzenie we współpracę... Teoretycznie brzmi to wspaniale, interesująco, ekscytująco, ale równocześnie tak skomplikowanie, wydające mi się tak trudnym, że na samą myśl zaczynam czuć niepokój, a ciało zaczyna się pocić.
W sumie, to może tyle mi wystarczy, pół dnia poświęciłem na sklecenie tych paru zdań. Ale poczułem się dzięki temu trochę bliżej siebie, miłe popołudnie. Niczego to nie zmienia, próbowałem już prowadzić dzienniki, rozgryzać, wspierać się filmami na YT, tekstami pomagającymi zrozumieć siebie, pokazującymi kierunek, jaki należy obrać, żeby sobie życie ułatwić, ale nie pomagało. Chyba nawet ich ilością tylko spotęgowałem poczucie zagubienia i bezradności. Muszę przyznać, że otwieranie się jest bardzo męczące. Pisząc i widząc te literki, patrząc na nie z dystansem, dociera, z jak niewielkimi problemami w skali całego świata ma się doczynienia. Zamartwiając się drobnostkami, analizując wszystko bez ustanku, sam sprawiłem, że te małe pchełki urosły do rozmiarów ledwo mieszczących się w głowie...
Nie mam zielonego pojęcia, co miałbym w kilka minut opowiedzieć zupełnie obcej osobie, siedząc naprzeciwko, ze świadomością, że pełna uwaga skupiona jest właśnie na mnie... Chyba pochwaliłbym słoneczną pogodę. Jeśli nie ufam samemu sobie, to jak mam zaufać innym?
PS. Nie, nie mam myśli samobójczych ani nie zostałem nigdy przez nikogo poważnie skrzywdzony. Nie przeżyłem żadnych traumatycznych chwil, które dałyby mi prawo czuć się tak, jak czuję, czyli nieadekwatnym, wyizolowanym, jakimś wykolejonym. Nie najgorszym z najgorszych, nawet na to mnie nie stać, ale... nikim.
Jeszcze tylko jedno. Podałem swój wiek na początku. Tak, tyle lat mam rocznikowo. W rozwoju zatrzymałem się w wieku 14/15 lat. Za już paroma siwymi włosami i zarostem, kryje się emocjonalnie i umysłowo nastolatek. I nie mam na myśli, że jestem "pozytywnie zakręcony", otwarty na świat, pełen tej młodej werwy do działania. Zatrzymałem się właśnie wtedy, kiedy przestałem myśleć o sobie "nieśmiały, ze swoim małym światem", a zacząłem widzieć siebie jako "niepokojąco dziwnego", oceniającego krytycznie wszystko, co się przed oczami pojawi, negatywnie nastawionego zadufańca, nienajlepiej dogadującego się z rówieśnikami. I właśnie wtedy zacząłem przed wszystkim uciekać, dosłownie i w przenośni. Bunt dojrzewającego? Pewnie tak. Nie ogarnąłem go, nie przeszedłem, tkwię w nim cały czas.
"Masło maślane" chyba wyszło, ale to jest pierwszy raz, kiedy próbuję o sobie cokolwiek napisać i upublicznić. Z drugiej strony, widać trochę dzięki temu, jaki bałagan w swojej głowie zrobiłem.
Pozdrawiam ciepło.