Skocz do zawartości
  • PODCASTY.jpg

Xyzabc

Użytkownik
  • Zawartość

    4
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wszystko napisane przez Xyzabc

  1. Piszę tutaj bo potrzebuję w końcu się wygadać, opowiedzieć swoją historię, swoje lęki, żale i obawy nawet jeżeli nikt, nigdy tego nie przeczyta. Nie wiem od czego zacząć... W tym roku skończę 30 lat, jestem jedynaczką. Mama wychowywała mnie sama, a w zasadzie z pomocą dziadków. Ojca nigdy nie znałam, to był temat tabu. Żyliśmy skromnie, ale dzieciństwo wspominam dobrze. Byłam bardzo inyrowertycznym dzieckiem. Wszyscy zawsze powtarzali, że jestem zbyt poważna na swój wiek, zbyt cicha, zbyt spokojna. W szkole byłam prymuską, zawsze wewnętrznie czułam, że muszę dać z siebie wiele żeby zasłużyć na uznanie i szacunek. Moja mama nie osiągnęła nic w życiu, była osobą raczej mało zaradną i nie samodzielną (to widzę teraz, jako dorosła już osoba) jednak byłam do niej bardzo przywiązana i bardzo ją kochałam. Dużo czasu spędzała w pracy, ciągle na nią czekałam (pracowała na kilka etatów), dlatego ogromną rolę w moim wychowaniu odegrali dziadkowie, a szczególnie babcia. Wspaniali, dobrzy ludzie, którym też nigdy się nie przelewało, jednak dawali mi i mojej mamie duże wsparcie. Jak to w każdej rodzinie, nie było idealnie. Większość tych rzeczy dostrzegam dopiero teraz, jako dorosła już kobieta. Byłam uczona tego, że muszę być grzeczna, dobrze się uczyć, ciężko pracować, nie wychylać się, nie walczyć o swoje, chodzić co niedzielę do kościoła, mieć dobre oceny... Mama wielu rzeczy się bała, uczyła mnie pokory, często czułam się mniej ważna od innych - tych bogatszych, z lepszych rodzin... Kiedy miałam 16 lat dziadek zachorował na raka i zmarł. Niecały rok później, praktycznie z dnia na dzień, zachorowała moja mama. Okazało się że to nowotwór złośliwy z masą przerzutów i nic już nie można było zrobić. Odeszła po miesiącu. Zamieszkalam z babcią, którą kochałam chyba najmocniej na świecie, mogłam na niej polegać. Trzy miesiące po śmierci mojej mamy poznałam chłopaka, historia jakich wiele. Moja babcia bardzo go polubiła, a ja znów czułam że mam kogoś bliskiego, z kim mogę spędzać czas. Po kolejnych dwóch latach moja babcia również zachorowała na raka i zmarła. Widok trzech najbliższych osób na łożu śmierci, cierpiących ból nie do wytrzymania i to zaledwie w przeciągu 3 lat - to okropne doświadczenie... Mój partner był przy mnie, a nasz związek był całkiem udany. Niestety tak bardzo bałam się stracić ostatnią bliską mi osobę, że całkowicie zrezygnowałam z siebie i podporządkowałam się jemu (mimo tego, że on tego ode mnie nie oczekiwał, jednak był osobą bardzo pewną siebie, dominującą, narcystyczną). Zaniedbałam przyjaciół, zrezygnowałam z tego co lubię, zaczęłam uczestniczyć w zajęciach, które były jego pasją, a nie moją. Wszystko kręciło się wokół niego, nie potrafiłam sama podjąć decyzji bez jego udziału, stałam się zupełnie od niego zależna. W międzyczasie skończyłam z wyróżnieniem studia, znalazłam pierwszą poważną pracę, zamieszkaliśmy razem... Po ośmiu latach związku, chwilę przed ślubem, on odszedł do innej... Stwierdził że jestem nudna, nijaka - miał rację. Jakoś się pozbierałam. W pracy poznałam swojego aktualnego partnera, spokojnego czlowieka, o dobrym sercu. Rozkwitłam. Uwierzyłam w siebie, zaczęłam odnosić sukcesy w pracy, rozwijać się. W końcu pewnie stanęłam na swoich nogach. Jesteśmy ze sobą już 3 lata, mieszkamy razem, ale... Po pierwsze, zbyt wiele obowiązków wzięłam sobie na głowę - praca na etat, dodatkowe projekty, ponadprogramowe zlecenia... Nigdy do końca nie byłam pewna co chcę robić w życiu, praca zawodowa szybko powoduje u mnie wypalenie, pracuję w branży, która okropnie mnie stresuje, czuję ciągłe napięcie, lęk, ciągle się zamartwiam, że coś pójdzie nie tak... Kilka miesięcy temu postanowiłam zrobić pierwszy krok do swojej własnej działalności, zgodnej z moimi zainteresowaniami, a to tylko dołożyło mi obowiązków. Mój partner od dziecka choruje na padaczkę. Myślałam, że będę w stanie to udźwignąć, ale co raz bardziej jego choroba mnie przeraża. Po pierwsze, trudno jest cokolwiek zaplanować bo napad może się zdarzyć w najmniej spodziewanym momencie. Każdy jego atak to dla mnie wręcz trauma, bardzo silnie to przeżywam, boję się o niego, czuję się totalnie bezradna. Po drugie, partner nie może przez to znaleźć stałej pracy, pracodawcy chyba boją się tej choroby. Aktualnie od roku nie pracuje, przebywa na zasiłku chorobowym. Czuję przez to, że nie mam w nikim wsparcia. Ból dosłownie rozrywa moje serce, jak słyszę od znajomych, że mają pomoc rodziców, męża /żony. Tak bardzo brakuje mi poczucia, że mogę na kimś polegać, że też mogę być słaba i liczyć na czyjąś pomoc. Niestety od kilku lat, czuję że niosę ten cały ciężar sama. Mój partner jest kochany, czuję jego miłość, nie wyobrażam sobie bez niego życia, rozumiemy się bez słów, mamy podobne doświadczenia, podobne usposobienie. Niestety, przez jego chorobę on bardzo często potrzebuje mojej pomocy, ja musze być twarda. Nie czuje też bezpieczeństwa finansowego... Mimo tego, że mam dobrą prace, perspektywy, rozpoczynam swoją działalność... Chciałabym jednak mieć poczucie, że jest obok druga osoba, na którą będę mogła liczyć gdy coś pójdzie nie tak. Teraz cały ciężar za utrzymanie mieszkania, płacenie rachunków itd. spoczywa na mnie... Ta ogromna presja, poczucie osamotnienia, wypalenie pracą - to wszystko powoduje u mnie straszne huśtawki nastrojów. Często wybucham gniewem z byle powodu, krzyczę, płaczę, doprowadzam do kłótni... Nie mam siły pracować, czasem chciałabym po prostu zniknąć. To już chyba za dużo dla jednej osoby, choć wiem że są ludzie, którzy mają w życiu znacznie gorzej. Niby mam wszystko - dach nad głową, kilka bliskich osób, psa, pracę, zdrowie... Czuję jednak każdego dnia, że bagaż który niosę jest już dla mnie zbyt ciężki, dorosłość mnie przygniotła, czuję się nikim dla świata, ciągle zazdroszczę innym - że mają rodziców, lepszy start w życiu, wsparcie... Nie wiem co z tym wszystkim zrobić.
  2. Piszę tutaj bo potrzebuję w końcu się wygadać, opowiedzieć swoją historię, swoje lęki, żale i obawy nawet jeżeli nikt, nigdy tego nie przeczyta. Nie wiem od czego zacząć... W tym roku skończę 30 lat, jestem jedynaczką. Mama wychowywała mnie sama, a w zasadzie z pomocą dziadków. Ojca nigdy nie znałam, to był temat tabu. Żyliśmy skromnie, ale dzieciństwo wspominam dobrze. Byłam bardzo inyrowertycznym dzieckiem. Wszyscy zawsze powtarzali, że jestem zbyt poważna na swój wiek, zbyt cicha, zbyt spokojna. W szkole byłam prymuską, zawsze wewnętrznie czułam, że muszę dać z siebie wiele żeby zasłużyć na uznanie i szacunek. Moja mama nie osiągnęła nic w życiu, była osobą raczej mało zaradną i nie samodzielną (to widzę teraz, jako dorosła już osoba) jednak byłam do niej bardzo przywiązana i bardzo ją kochałam. Dużo czasu spędzała w pracy, ciągle na nią czekałam (pracowała na kilka etatów), dlatego ogromną rolę w moim wychowaniu odegrali dziadkowie, a szczególnie babcia. Wspaniali, dobrzy ludzie, którym też nigdy się nie przelewało, jednak dawali mi i mojej mamie duże wsparcie. Jak to w każdej rodzinie, nie było idealnie. Większość tych rzeczy dostrzegam dopiero teraz, jako dorosła już kobieta. Byłam uczona tego, że muszę być grzeczna, dobrze się uczyć, ciężko pracować, nie wychylać się, nie walczyć o swoje, chodzić co niedzielę do kościoła, mieć dobre oceny... Mama wielu rzeczy się bała, uczyła mnie pokory, często czułam się mniej ważna od innych - tych bogatszych, z lepszych rodzin... Kiedy miałam 16 lat dziadek zachorował na raka i zmarł. Niecały rok później, praktycznie z dnia na dzień, zachorowała moja mama. Okazało się że to nowotwór złośliwy z masą przerzutów i nic już nie można było zrobić. Odeszła po miesiącu. Zamieszkalam z babcią, którą kochałam chyba najmocniej na świecie, mogłam na niej polegać. Trzy miesiące po śmierci mojej mamy poznałam chłopaka, historia jakich wiele. Moja babcia bardzo go polubiła, a ja znów czułam że mam kogoś bliskiego, z kim mogę spędzać czas. Po kolejnych dwóch latach moja babcia również zachorowała na raka i zmarła. Widok trzech najbliższych osób na łożu śmierci, cierpiących ból nie do wytrzymania i to zaledwie w przeciągu 3 lat - to okropne doświadczenie... Mój partner był przy mnie, a nasz związek był całkiem udany. Niestety tak bardzo bałam się stracić ostatnią bliską mi osobę, że całkowicie zrezygnowałam z siebie i podporządkowałam się jemu (mimo tego, że on tego ode mnie nie oczekiwał, jednak był osobą bardzo pewną siebie, dominującą, narcystyczną). Zaniedbałam przyjaciół, zrezygnowałam z tego co lubię, zaczęłam uczestniczyć w zajęciach, które były jego pasją, a nie moją. Wszystko kręciło się wokół niego, nie potrafiłam sama podjąć decyzji bez jego udziału, stałam się zupełnie od niego zależna. W międzyczasie skończyłam z wyróżnieniem studia, znalazłam pierwszą poważną pracę, zamieszkaliśmy razem... Po ośmiu latach związku, chwilę przed ślubem, on odszedł do innej... Stwierdził że jestem nudna, nijaka - miał rację. Jakoś się pozbierałam. W pracy poznałam swojego aktualnego partnera, spokojnego czlowieka, o dobrym sercu. Rozkwitłam. Uwierzyłam w siebie, zaczęłam odnosić sukcesy w pracy, rozwijać się. W końcu pewnie stanęłam na swoich nogach. Jesteśmy ze sobą już 3 lata, mieszkamy razem, ale... Po pierwsze, zbyt wiele obowiązków wzięłam sobie na głowę - praca na etat, dodatkowe projekty, ponadprogramowe zlecenia... Nigdy do końca nie byłam pewna co chcę robić w życiu, praca zawodowa szybko powoduje u mnie wypalenie, pracuję w branży, która okropnie mnie stresuje, czuję ciągłe napięcie, lęk, ciągle się zamartwiam, że coś pójdzie nie tak... Kilka miesięcy temu postanowiłam zrobić pierwszy krok do swojej własnej działalności, zgodnej z moimi zainteresowaniami, a to tylko dołożyło mi obowiązków. Mój partner od dziecka choruje na padaczkę. Myślałam, że będę w stanie to udźwignąć, ale co raz bardziej jego choroba mnie przeraża. Po pierwsze, trudno jest cokolwiek zaplanować bo napad może się zdarzyć w najmniej spodziewanym momencie. Każdy jego atak to dla mnie wręcz trauma, bardzo silnie to przeżywam, boję się o niego, czuję się totalnie bezradna. Po drugie, partner nie może przez to znaleźć stałej pracy, pracodawcy chyba boją się tej choroby. Aktualnie od roku nie pracuje, przebywa na zasiłku chorobowym. Czuję przez to, że nie mam w nikim wsparcia. Ból dosłownie rozrywa moje serce, jak słyszę od znajomych, że mają pomoc rodziców, męża /żony. Tak bardzo brakuje mi poczucia, że mogę na kimś polegać, że też mogę być słaba i liczyć na czyjąś pomoc. Niestety od kilku lat, czuję że niosę ten cały ciężar sama. Mój partner jest kochany, czuję jego miłość, nie wyobrażam sobie bez niego życia, rozumiemy się bez słów, mamy podobne doświadczenia, podobne usposobienie. Niestety, przez jego chorobę on bardzo często potrzebuje mojej pomocy, ja musze być twarda. Nie czuje też bezpieczeństwa finansowego... Mimo tego, że mam dobrą prace, perspektywy, rozpoczynam swoją działalność... Chciałabym jednak mieć poczucie, że jest obok druga osoba, na którą będę mogła liczyć gdy coś pójdzie nie tak. Teraz cały ciężar za utrzymanie mieszkania, płacenie rachunków itd. spoczywa na mnie... Ta ogromna presja, poczucie osamotnienia, wypalenie pracą - to wszystko powoduje u mnie straszne huśtawki nastrojów. Często wybucham gniewem z byle powodu, krzyczę, płaczę, doprowadzam do kłótni... Nie mam siły pracować, czasem chciałabym po prostu zniknąć. To już chyba za dużo dla jednej osoby, choć wiem że są ludzie, którzy mają w życiu znacznie gorzej. Niby mam wszystko - dach nad głową, kilka bliskich osób, psa, pracę, zdrowie... Czuję jednak każdego dnia, że bagaż który niosę jest już dla mnie zbyt ciężki, dorosłość mnie przygniotła, czuję się nikim dla świata, ciągle zazdroszczę innym - że mają rodziców, lepszy start w życiu, wsparcie... Nie wiem co z tym wszystkim zrobić.
  3. Piszę tutaj bo potrzebuję w końcu się wygadać, opowiedzieć swoją historię, swoje lęki, żale i obawy nawet jeżeli nikt, nigdy tego nie przeczyta. Nie wiem od czego zacząć... W tym roku skończę 30 lat, jestem jedynaczką. Mama wychowywała mnie sama, a w zasadzie z pomocą dziadków. Ojca nigdy nie znałam, to był temat tabu. Żyliśmy skromnie, ale dzieciństwo wspominam dobrze. Byłam bardzo inyrowertycznym dzieckiem. Wszyscy zawsze powtarzali, że jestem zbyt poważna na swój wiek, zbyt cicha, zbyt spokojna. W szkole byłam prymuską, zawsze wewnętrznie czułam, że muszę dać z siebie wiele żeby zasłużyć na uznanie i szacunek. Moja mama nie osiągnęła nic w życiu, była osobą raczej mało zaradną i nie samodzielną (to widzę teraz, jako dorosła już osoba) jednak byłam do niej bardzo przywiązana i bardzo ją kochałam. Dużo czasu spędzała w pracy, ciągle na nią czekałam (pracowała na kilka etatów), dlatego ogromną rolę w moim wychowaniu odegrali dziadkowie, a szczególnie babcia. Wspaniali, dobrzy ludzie, którym też nigdy się nie przelewało, jednak dawali mi i mojej mamie duże wsparcie. Jak to w każdej rodzinie, nie było idealnie. Większość tych rzeczy dostrzegam dopiero teraz, jako dorosła już kobieta. Byłam uczona tego, że muszę być grzeczna, dobrze się uczyć, ciężko pracować, nie wychylać się, nie walczyć o swoje, chodzić co niedzielę do kościoła, mieć dobre oceny... Mama wielu rzeczy się bała, uczyła mnie pokory, często czułam się mniej ważna od innych - tych bogatszych, z lepszych rodzin... Kiedy miałam 16 lat dziadek zachorował na raka i zmarł. Niecały rok później, praktycznie z dnia na dzień, zachorowała moja mama. Okazało się że to nowotwór złośliwy z masą przerzutów i nic już nie można było zrobić. Odeszła po miesiącu. Zamieszkalam z babcią, którą kochałam chyba najmocniej na świecie, mogłam na niej polegać. Trzy miesiące po śmierci mojej mamy poznałam chłopaka, historia jakich wiele. Moja babcia bardzo go polubiła, a ja znów czułam że mam kogoś bliskiego, z kim mogę spędzać czas. Po kolejnych dwóch latach moja babcia również zachorowała na raka i zmarła. Widok trzech najbliższych osób na łożu śmierci, cierpiących ból nie do wytrzymania i to zaledwie w przeciągu 3 lat - to okropne doświadczenie... Mój partner był przy mnie, a nasz związek był całkiem udany. Niestety tak bardzo bałam się stracić ostatnią bliską mi osobę, że całkowicie zrezygnowałam z siebie i podporządkowałam się jemu (mimo tego, że on tego ode mnie nie oczekiwał, jednak był osobą bardzo pewną siebie, dominującą, narcystyczną). Zaniedbałam przyjaciół, zrezygnowałam z tego co lubię, zaczęłam uczestniczyć w zajęciach, które były jego pasją, a nie moją. Wszystko kręciło się wokół niego, nie potrafiłam sama podjąć decyzji bez jego udziału, stałam się zupełnie od niego zależna. W międzyczasie skończyłam z wyróżnieniem studia, znalazłam pierwszą poważną pracę, zamieszkaliśmy razem... Po ośmiu latach związku, chwilę przed ślubem, on odszedł do innej... Stwierdził że jestem nudna, nijaka - miał rację. Jakoś się pozbierałam. W pracy poznałam swojego aktualnego partnera, spokojnego czlowieka, o dobrym sercu. Rozkwitłam. Uwierzyłam w siebie, zaczęłam odnosić sukcesy w pracy, rozwijać się. W końcu pewnie stanęłam na swoich nogach. Jesteśmy ze sobą już 3 lata, mieszkamy razem, ale... Po pierwsze, zbyt wiele obowiązków wzięłam sobie na głowę - praca na etat, dodatkowe projekty, ponadprogramowe zlecenia... Nigdy do końca nie byłam pewna co chcę robić w życiu, praca zawodowa szybko powoduje u mnie wypalenie, pracuję w branży, która okropnie mnie stresuje, czuję ciągłe napięcie, lęk, ciągle się zamartwiam, że coś pójdzie nie tak... Kilka miesięcy temu postanowiłam zrobić pierwszy krok do swojej własnej działalności, zgodnej z moimi zainteresowaniami, a to tylko dołożyło mi obowiązków. Mój partner od dziecka choruje na padaczkę. Myślałam, że będę w stanie to udźwignąć, ale co raz bardziej jego choroba mnie przeraża. Po pierwsze, trudno jest cokolwiek zaplanować bo napad może się zdarzyć w najmniej spodziewanym momencie. Każdy jego atak to dla mnie wręcz trauma, bardzo silnie to przeżywam, boję się o niego, czuję się totalnie bezradna. Po drugie, partner nie może przez to znaleźć stałej pracy, pracodawcy chyba boją się tej choroby. Aktualnie od roku nie pracuje, przebywa na zasiłku chorobowym. Czuję przez to, że nie mam w nikim wsparcia. Ból dosłownie rozrywa moje serce, jak słyszę od znajomych, że mają pomoc rodziców, męża /żony. Tak bardzo brakuje mi poczucia, że mogę na kimś polegać, że też mogę być słaba i liczyć na czyjąś pomoc. Niestety od kilku lat, czuję że niosę ten cały ciężar sama. Mój partner jest kochany, czuję jego miłość, nie wyobrażam sobie bez niego życia, rozumiemy się bez słów, mamy podobne doświadczenia, podobne usposobienie. Niestety, przez jego chorobę on bardzo często potrzebuje mojej pomocy, ja musze być twarda. Nie czuje też bezpieczeństwa finansowego... Mimo tego, że mam dobrą prace, perspektywy, rozpoczynam swoją działalność... Chciałabym jednak mieć poczucie, że jest obok druga osoba, na którą będę mogła liczyć gdy coś pójdzie nie tak. Teraz cały ciężar za utrzymanie mieszkania, płacenie rachunków itd. spoczywa na mnie... Ta ogromna presja, poczucie osamotnienia, wypalenie pracą - to wszystko powoduje u mnie straszne huśtawki nastrojów. Często wybucham gniewem z byle powodu, krzyczę, płaczę, doprowadzam do kłótni... Nie mam siły pracować, czasem chciałabym po prostu zniknąć. To już chyba za dużo dla jednej osoby, choć wiem że są ludzie, którzy mają w życiu znacznie gorzej. Niby mam wszystko - dach nad głową, kilka bliskich osób, psa, pracę, zdrowie... Czuję jednak każdego dnia, że bagaż który niosę jest już dla mnie zbyt ciężki, dorosłość mnie przygniotła, czuję się nikim dla świata, ciągle zazdroszczę innym - że mają rodziców, lepszy start w życiu, wsparcie... Nie wiem co z tym wszystkim zrobić.
  4. Piszę tutaj bo potrzebuję w końcu się wygadać, opowiedzieć swoją historię, swoje lęki, żale i obawy nawet jeżeli nikt, nigdy tego nie przeczyta. Nie wiem od czego zacząć... W tym roku skończę 30 lat, jestem jedynaczką. Mama wychowywała mnie sama, a w zasadzie z pomocą dziadków. Ojca nigdy nie znałam, to był temat tabu. Żyliśmy skromnie, ale dzieciństwo wspominam dobrze. Byłam bardzo inyrowertycznym dzieckiem. Wszyscy zawsze powtarzali, że jestem zbyt poważna na swój wiek, zbyt cicha, zbyt spokojna. W szkole byłam prymuską, zawsze wewnętrznie czułam, że muszę dać z siebie wiele żeby zasłużyć na uznanie i szacunek. Moja mama nie osiągnęła nic w życiu, była osobą raczej mało zaradną i nie samodzielną (to widzę teraz, jako dorosła już osoba) jednak byłam do niej bardzo przywiązana i bardzo ją kochałam. Dużo czasu spędzała w pracy, ciągle na nią czekałam (pracowała na kilka etatów), dlatego ogromną rolę w moim wychowaniu odegrali dziadkowie, a szczególnie babcia. Wspaniali, dobrzy ludzie, którym też nigdy się nie przelewało, jednak dawali mi i mojej mamie duże wsparcie. Jak to w każdej rodzinie, nie było idealnie. Większość tych rzeczy dostrzegam dopiero teraz, jako dorosła już kobieta. Byłam uczona tego, że muszę być grzeczna, dobrze się uczyć, ciężko pracować, nie wychylać się, nie walczyć o swoje, chodzić co niedzielę do kościoła, mieć dobre oceny... Mama wielu rzeczy się bała, uczyła mnie pokory, często czułam się mniej ważna od innych - tych bogatszych, z lepszych rodzin... Kiedy miałam 16 lat dziadek zachorował na raka i zmarł. Niecały rok później, praktycznie z dnia na dzień, zachorowała moja mama. Okazało się że to nowotwór złośliwy z masą przerzutów i nic już nie można było zrobić. Odeszła po miesiącu. Zamieszkalam z babcią, którą kochałam chyba najmocniej na świecie, mogłam na niej polegać. Trzy miesiące po śmierci mojej mamy poznałam chłopaka, historia jakich wiele. Moja babcia bardzo go polubiła, a ja znów czułam że mam kogoś bliskiego, z kim mogę spędzać czas. Po kolejnych dwóch latach moja babcia również zachorowała na raka i zmarła. Widok trzech najbliższych osób na łożu śmierci, cierpiących ból nie do wytrzymania i to zaledwie w przeciągu 3 lat - to okropne doświadczenie... Mój partner był przy mnie, a nasz związek był całkiem udany. Niestety tak bardzo bałam się stracić ostatnią bliską mi osobę, że całkowicie zrezygnowałam z siebie i podporządkowałam się jemu (mimo tego, że on tego ode mnie nie oczekiwał, jednak był osobą bardzo pewną siebie, dominującą, narcystyczną). Zaniedbałam przyjaciół, zrezygnowałam z tego co lubię, zaczęłam uczestniczyć w zajęciach, które były jego pasją, a nie moją. Wszystko kręciło się wokół niego, nie potrafiłam sama podjąć decyzji bez jego udziału, stałam się zupełnie od niego zależna. W międzyczasie skończyłam z wyróżnieniem studia, znalazłam pierwszą poważną pracę, zamieszkaliśmy razem... Po ośmiu latach związku, chwilę przed ślubem, on odszedł do innej... Stwierdził że jestem nudna, nijaka - miał rację. Jakoś się pozbierałam. W pracy poznałam swojego aktualnego partnera, spokojnego czlowieka, o dobrym sercu. Rozkwitłam. Uwierzyłam w siebie, zaczęłam odnosić sukcesy w pracy, rozwijać się. W końcu pewnie stanęłam na swoich nogach. Jesteśmy ze sobą już 3 lata, mieszkamy razem, ale... Po pierwsze, zbyt wiele obowiązków wzięłam sobie na głowę - praca na etat, dodatkowe projekty, ponadprogramowe zlecenia... Nigdy do końca nie byłam pewna co chcę robić w życiu, praca zawodowa szybko powoduje u mnie wypalenie, pracuję w branży, która okropnie mnie stresuje, czuję ciągłe napięcie, lęk, ciągle się zamartwiam, że coś pójdzie nie tak... Kilka miesięcy temu postanowiłam zrobić pierwszy krok do swojej własnej działalności, zgodnej z moimi zainteresowaniami, a to tylko dołożyło mi obowiązków. Mój partner od dziecka choruje na padaczkę. Myślałam, że będę w stanie to udźwignąć, ale co raz bardziej jego choroba mnie przeraża. Po pierwsze, trudno jest cokolwiek zaplanować bo napad może się zdarzyć w najmniej spodziewanym momencie. Każdy jego atak to dla mnie wręcz trauma, bardzo silnie to przeżywam, boję się o niego, czuję się totalnie bezradna. Po drugie, partner nie może przez to znaleźć stałej pracy, pracodawcy chyba boją się tej choroby. Aktualnie od roku nie pracuje, przebywa na zasiłku chorobowym. Czuję przez to, że nie mam w nikim wsparcia. Ból dosłownie rozrywa moje serce, jak słyszę od znajomych, że mają pomoc rodziców, męża /żony. Tak bardzo brakuje mi poczucia, że mogę na kimś polegać, że też mogę być słaba i liczyć na czyjąś pomoc. Niestety od kilku lat, czuję że niosę ten cały ciężar sama. Mój partner jest kochany, czuję jego miłość, nie wyobrażam sobie bez niego życia, rozumiemy się bez słów, mamy podobne doświadczenia, podobne usposobienie. Niestety, przez jego chorobę on bardzo często potrzebuje mojej pomocy, ja musze być twarda. Nie czuje też bezpieczeństwa finansowego... Mimo tego, że mam dobrą prace, perspektywy, rozpoczynam swoją działalność... Chciałabym jednak mieć poczucie, że jest obok druga osoba, na którą będę mogła liczyć gdy coś pójdzie nie tak. Teraz cały ciężar za utrzymanie mieszkania, płacenie rachunków itd. spoczywa na mnie... Ta ogromna presja, poczucie osamotnienia, wypalenie pracą - to wszystko powoduje u mnie straszne huśtawki nastrojów. Często wybucham gniewem z byle powodu, krzyczę, płaczę, doprowadzam do kłótni... Nie mam siły pracować, czasem chciałabym po prostu zniknąć. To już chyba za dużo dla jednej osoby, choć wiem że są ludzie, którzy mają w życiu znacznie gorzej. Niby mam wszystko - dach nad głową, kilka bliskich osób, psa, pracę, zdrowie... Czuję jednak każdego dnia, że bagaż który niosę jest już dla mnie zbyt ciężki, dorosłość mnie przygniotła, czuję się nikim dla świata, ciągle zazdroszczę innym - że mają rodziców, lepszy start w życiu, wsparcie... Nie wiem co z tym wszystkim zrobić.
×
×
  • Utwórz nowe...

Ważne informacje

Używając strony akceptuje się Warunki korzystania z serwisu, zwłaszcza wykorzystanie plików cookies.