Jestem pracującą kobietą, mam 30 lat, w związku z mężczyzną od ponad 3 lat. Nasza znajomość nie konkretyzuje się, mimo że obojgu nam na tym zależy, mamy jednakowe podejście do życia - koniecznie ślub, rodzina itd. Mój mężczyzna na początku związku był zdecydowany brać ślub choćby zaraz, co jasno komunikował. Minęły jednak 3 lata i zaczął mnie zastanawiać brak tej początkowej decyzyjności z jego strony (najpewniej powodowany moimi lękami, niby chcę ślubu, ale ciągle bojkotuję nasz związek - płaczę, mówię, że nie wiem, że się boję; dodam, że całe życie, właściwie codziennie byłam świadkiem kłótni rodziców). Mimo to trwamy razem, czekając nie wiadomo na co, bo teoretycznie dobrze nam razem, uważamy siebie wzajemnie za książkowych kandydatów na męża/żonę. Dzieli nas ok. 150 km, co niczego nie ułatwia i tak naprawdę męczy fizycznie i psychicznie (wspólne zamieszkanie nie wchodzi w grę ze względu na wiarę). Ale to tylko kontekst. Właściwie najbardziej martwi mnie, co się ze mną dzieje po spotkaniu z bliskimi koleżankami, które są szczęśliwe u boku, co istotne, według mnie atrakcyjniejszych fizycznie mężczyzn niż mój chłopak. Wstyd się przyznać, ale odczuwam wtedy stres, jakiś ścisk w sercu, w gardle, kiedy widzę, że chłopak koleżanki jest wyższy, ma w moim mniemaniu ładniejsze oczy niż mój towarzysz życia itp. Kiedy mam jakiś "nowy nabytek" zobaczyć pierwszy raz towarzyszy mi jakiś chory stres, przyspieszone bicie serca i myśli - a co, jeśli się okaże atrakcyjniejszy od mojego mężczyzny? Po poznaniu odczuwam albo ulgę, albo przeciwnie - jakąś dziwną zazdrość, jeśli mi się spodoba. Nie jestem w stanie nie porównywać! Jest to paraliżujące! Psuje mi to dzień, a nawet tydzień, miesiąc... Zmienia mi się totalnie nastrój, np. godzinę wcześniej zakochana w moim mężczyźnie, po spotkaniu koleżanki i jej chłopaka nie mogę wrócić do normalnego funkcjonowania - wydaje mi się to problem ogromnego kalibru, którego nie potrafię rozwiązać: odwrócenie nastroju, niechęć do spotkania z moim mężczyzną, myśli o zerwaniu, płacz (bo przecież może spotkałabym atrakcyjniejszego, skoro innej się udało). Z czego to może wynikać? Czy to lęk przed bliskością może mną powodować i podświadoma chęć ewakuacji z tego związku? Czy rzeczywiście mój mężczyzna nie podoba mi się na tyle fizycznie i powinnam być wobec niego (i siebie) uczciwa i szukać dla mnie atrakcyjniejszego? Jestem naprawdę sparaliżowana strachem i ocieram się z tego powodu o depresję. Być może ma znaczenie, że, podejrzewam, jako DDD wpadłam w schemat perfekcjonistki, bohaterki rodzinnej podporzadkowanej też zdaniu bliższej i dalszej rodziny, opinii ludzi itp., mało rzeczy w życiu mnie zadowala, a obecny towarzysz życia zaimponował mi przede wszystkim inteligencją i wysoką pozycją społeczną (tak, takie kryteria...). Czy odzywają się we mnie jakieś rany, czy mogę zignorować te jawne sygnały ze strony ciała? Powtarzam, nie jestem w stanie wrócić w jego ramiona, musiałabym wyprzeć ze świadomości, że przyjaciółka "ma lepszego". Co to jest? Nie jestem w stanie tak żyć, bo oszaleję Bardzo proszę o jakieś podpowiedzi, niż powinnam na pewne rzeczy zwrócić u siebie uwagę, przepracować coś, o czym nie mam pojęcia. Bardzo nie chcę ranić mojego chłopaka, on na to absolutnie nie zasługuje.