Od dłuższego czasu zastanawiam się nad dalszym sensem swojego małżeństwa. Nie wyszłam za mąż z wielkiej miłości, to było raczej uczucie wynikające z chęci odwzajemnienie uczuć drugiej strony. Na miłość powinno się odpowiadać miłością. Sprawiał wrażenie, że bardzo mnie kocha, wtedy tak to widziałam, a ja nie chciałam go skrzywdzić, więc po trzech latach znajomości…. zostałam mężatką. Teraz myślę, że tylko posłużył się mną, bo chciał opierając się na mnie, wypłynąć na powierzchnię. Powoli to nasze życie się układało. Mieszkanie otrzymane od moich rodziców, nie wypracowane, koszty ślubu za pożyczone, bo własnych nie było, bez wesela. Powoli, bo były kłamstwa, zachowania nie fair, wykorzystywanie dobroci, nie naprawiane krzywdy, bo przesadzam (machałam ręką). Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo więc uważałam, że należy pracować nad wszystkim i wychodzić z różnych zakrętów życiowych. Raz on nie miał pracy. Innym razem ja nie miałam. Różnie bywało. Ale najgorzej po urodzeniu dziecka. Nie miałam pracy ale pomagałam jak mogłam. Inni pomagali jemu, przez wzgląd na mnie i dziecko. Wspierałam go, jak tylko potrafiłam. Często zagryzałam zęby, czując się wykorzystywana i poniżana. Nie oczekiwałam wdzięczności ani rekompensaty za swoje wysiłki ale oczekiwałam uczciwości, wzajemnej troski, współpracy i pomocy sobie nawzajem. Tak widziałam drogę przez życie. Nie doczekałam się na to.
Różne osoby zwracały mi uwagę, że chyba coś jest nie halo, że chyba przesadzam, że zgadzam się na brak szacunku, że niańczę męża. Mąż nigdy nie okazywał mi miłości, szacunku, czułości, jedynie potrzebę seksu. Ja sobie to chyba jakoś tłumaczyłam, że to taka pokazówka „męskości”, „twardziele” tak mają… chciałam być dobrą żoną i partnerką. Dużo spraw brałam na siebie, zajmowałam się rzeczami, o których większość kobiet nawet nie wie, nie zna, nie potrafi, no ale ktoś musiał, bo mąż…. nie mógł, bo… no właśnie, „bo”. Starałam się nie myśleć o kłamstwach, oszustwach, krzywdzie, zawzięcie nie myślałam oceniałam jego zachowania względem mnie, tylko ciągle tłumaczyłam go jakoś. To był błąd. Zmarnowałam studia, poświęciłam pracę zawodową, zmarnowałam kilkanaście lat życia. A efekty? Minęło kilka lat złudzeń, urodziła się córcia. Mąż często bez pracy, zaciągający kolejne długi, wieczne picie, awantury, nawet różne koncepcje na temat wychowania dziecka. Mąż zaprzyjaźnia się z koleżanką z pracy, blisko i prymitywnie. Dla mnie czasu nie ma, tak samo jak dla córki, albo na sprawy domowe. Żyjemy w ubóstwie, w nędzy nie, ale ubóstwie. Ciągłe remonty w mieszkaniu, na które sama muszę znaleźć pieniądze, pomysł i wiedzę. Moje próby powrotu do pracy zawodowej skutkują tym, że mąż wyłącza się wtedy z życia, bierze urlop z życia czyli pije i śpi na zmianę. Bo może. Bo kolejną rzecz biorę na siebie…. Próbowałam kilkakrotnie i kończy się utratą pracy, bo nie daję rady. Sytuacja ciągle gorsza i gorsza, i gorsza. Ja, krańcowo zmęczona, problemy ze zdrowiem (krążenie, zła praca serca, depresja) ciągła walka z nie zrozumieniem, brakiem współpracy, brakiem pomocy w czymkolwiek (nawet w opiece nad dzieckiem), zmęczona kłamstwami, oszukaństwem, wykorzystywaniem, traceniem przez męża dużych kwot pieniędzy, w sytuacji kiedy ciągle, na wszystko brakuje, …chaos. A gdy zauważyłam, że trochę podobny w zachowaniu do człowieka robi się jedynie po seksie, to było to dla mnie tak ohydne, że wszystko już we mnie umarło. Teraz żałuję poszłam za ludzkim zdawałoby się odruchem….
Za dużo obciążeń i za długo trwających obciążeń. Zaczęłam boleśnie tęsknić za uczciwością, poczuciem bezpieczeństwa, spokojem, radością, szacunkiem, miłością (nie seksem). Uświadomiłam sobie, że nie potrafię już kochać męża, że przez tyle lat, tak wyraźnie pokazywał mi że nie zależy mu na nas…, tyle lat. A ja taka głupia. Nie stać mnie już na nic, nawet na rozmowę. Tak wiele razy zaczynałam od początku, zostawiając sprawy minione nie załatwione, starając się zapomnieć…, ale tak się nie da, gdy mija ileś czasu, narośnięty wrzód pęka i wylewa się całe świństwo, a do tego, dochodzi do zakażenia całego organizmu i człowiek umiera. Tak stało się ze mną.
Dla siebie nie widzę już szansy na szczęśliwe życie. Ale co dla dziecka? Udawać w imię wyższych celów, że wszystko jest ok? Zakłamanie? Myślę, że to nie sprawdza się w życiu. Dziecko jest bystrzejsze od dorosłego i wyczuwa i rozumie i może mieć tragiczne w skutkach poczucie krzywdy, oszustwa od strony tych jedynych, najważniejszych czyli rodziców, a i nieumiejętność poprowadzenia własnego życia, po takim przykładzie.
To co? nauczyć dziecko, że trzeba znosić podłości, poniżenia i krzywdy, bez rozwiązywania ich, i bez naprawiania? Jakie wtedy będzie jej przyszłe życie? Cierpiętnicze, pełne krzywdy i niesprawiedliwości, pogardy dla innych albo dla siebie? Czy jest wybór tylko między złem i złem?
Co wybrać?