31 stycznia zginęła moja kotka. Była dla nas (ja i partnerka) członkiem rodziny, quasi-dzieckiem (nie chcemy mieć dzieci) i oczkiem w głowie. Mieliśmy z nią b.bliskie relacje a ona wprowadzała energię do naszego życia. Ona żyła z nami.
Minęło pół roku a ja nie potrafię się z tym pogodzić. Nie ma dnia od 31 stycznia abym nie myślał o niej, o tym koszmarnym dniu, o strasznych 500m. 500m. Tyle miałem czasu na zastanowienie się (niosąc sztywniejacą już od zimna, pewnie potrąconą i martwą już, Papi) jak jej powieziec, że najważniejsze stworzenie nie żyje. [....]
Boli mnie ból partnerki (rok depresji w domu, dzień w dzień z Papi), boli mnie, że Papi cierpiała, że jej nie ma. Rozrywa mi serce myśl o braku jej zapachu, delikatych łapek, kocich rozmów.
Nie wiem, jak sobie poradzić z tą sytuacją, ludzie nie rozumieją (nie potrafią wyjść poza myślenia o kocie jako "tylko kocie"). Jak tylko zahacze myslami o Papi, ściska mi wręcz gardło, łapie doła. Z drugiej strony, nie chce o niej zapomnieć. Chce móc ją wspominać bez bólu.