Rozpoczęłam psychoterapię. Pierwsza sesja: wchodzę, siadam, mówię dzień dobry, psychoterapeutka siedząc na przeciwko odpowiada. Po czym cisza. Cisza. Cisza. W końcu mówię: czy ja mam coś powiedzieć? Ona na to, że skoro przyszłam, to pewnie mam coś do powiedzenia. Na drugiej sesji zdziwiła się, jak mogę mieć problem z jedzeniem, że śmieszne jest to, co mówię (a mówiłam, że ciężko mi zjeść cały talerz, że dziobię i nic mi nie smakuje) skoro jest teraz internet, a w nim 1000 przepisów. Na trzeciej sesji powiedziała mi, że całe życie pracowałam na to, żeby być samotna jak palec, bez znajomych, przyjaciół, bez dzieci, bez rodziny, bez nadziei, na moje stwierdzenie, że przecież to wiem, bo z tego powodu u niej się pojawiłam, ale co zrobić, żeby to zmienić, powiedziała, że ona mi nie powie. Sama mam to przemyśleć. I że ona nie będzie mi mówiła, co mam robić, a tego od niej oczekuję (nic takiego jej nie powiedziałam, bo zdaje sobie sprawę że psychoterapeuta powinien nakierowywać). Że tylko ja mogę sobie pomóc zastanowić się nad przyczynami, tym co robię nie tak. Odpowiedziałam tylko, że sęk w tym, że nie wiem, co robię nie tak, bo gdybym wiedziała, to bym nie musiała do niej przychodzić.
Czy takie zachowanie psychoterapeutki jest właściwe, normalne, na porządku dziennym? Czy mieliście podobnie? I na terapii powinno się odpierać z pokorą ataki/czy najdelikatniej mówiąc takie komentarze psychoterapeuty? Po jej pytaniach sformułowanych w taki sposób, w jaki napisałam wyżej, czuję, że coś jest nie tak. Dziwne, jest też to, że w sumie nawet nie wiem, czy powinnam się pojawić na następnej sesji, skoro sama powiedziała, że nie może mi pomóc, że to ja mam mówić o różnych sytuacjach. A mnie zablokowało po jej komentarzach.