Skocz do zawartości

Rozstac się czy nie? Być w małżeństwie nie kochając?


Anonim1995

Polecane posty

Witam, 

 

Postanowiłem wreszcie (po 8 mies.) podzielić się swoją historia, gdyż chyba chce, aby spojrzał na nią ktoś postronny i może nie podjął za mnie decyzję, ale nakierował mnie na jakiś tok myślenia, bo na ten moment mam totalny mętlik w głowie. Od dłuższego czasu wybieralem się nawet do psychologa, ale terminy jakie są za każdym razem mnie oddalały od tego pomysłu. Z góry także przepraszam za długi post, ale zawsze uważałem, że lepiej napisać szczegółowo niż pominąć pewne, na pierwszy rzut oka, nieistotne sprawy. Zacznę zatem od początku... 

 

Aktualnie mam 25 lat, wydawało się, że normalny facet jak każdy, po studiach i ogarnięty (zawsze staralem się za takiego uchodzić i być może to mnie zgubiło). 

 

Przez całe swoje życie miałem kilka związków, z których coś zawsze wynosiłem. Pierwszy był, gdy miałem 16-17 lat, zakochałem się, skakałem nad nim i gdy się zakończył po 6 mies płakałem jak mały bóbr. Zakończył się z dnia na dzień a powodem było "nie pasujemy do siebie". Teraz z perspektywy czasu cieszę się, że się zakończył i nawet nie uważam go za związek tylko coś co miało go przypominać. 

 

Ja osobiście, gdy był on na wykończeniu strasznie go przeżywałem, ale znalazła się pewne inna kobieta, która potrafiła wykorzystać okazję. Związek nr 1 uległ rozpadowi, a ona od razu zabrała mnie z "rynku". Sam byłem de facto może z 3 tygodnie, bo właśnie tyle zajęło nam umówienie się na pizze porozmawianie itd. Oczywiście nie była to kompletnie obca osoba, bo mieliśmy już wcześniej okazję porozmawiać, ale zrozpaczony starym związkiem postanowiłem, że w sumie przyda mi się normalna rozmowa z inną kobieta. Rozmowa rozmowa, ale hormony też już mi wtedy buzowały i widziałem w niej potencjalną partnerkę seksualna. Nie brałem jej z początku na poważnie, co w późniejszym czasie wyszło na jaw, ale z każdym dniem jaki z nią spędzałem była mi coraz bliższa. I chodź pierwszymi założeniami była tylko rozmowa i ewentualny seks to z czasem podejście zmieniło się i bardziej od seksu zaczęło zależeć mi na niej. Na rozmowach z nią, wspólnych spędzonych chwilach czy wypadach nad jezioro. Zacząłem się angażować w ten związek i w jej rodzinę. Nic nie sugerowało że kiedyś coś pójdzie nie tak. I chodź wiedziałem że inni uważają ja za przeciętna to dla mnie była piękna i cudowna. Miała swoje wady, ale i tak zawsze za nią tęskniłem jak widziałem jej 2-3 dni. Z czasem staliśmy się nierozłączni. 

Dwa razy w życiu w czasie szkoły, musiałem wyjechać za granicę z powodu różnych projektów. Pierwszy raz na kilka dni, ale żegnała się ze mną jakbym wyjeżdżał na lata. Drugi raz był podobny, wyjeżdżałem wtedy na ponad 3 tygodnie. Wyjeżdżałem w niedzielę, a w sobotę byłem z nią jeszcze na urodzinach. Pożegnaliśmy się, znów płakała, że wyjeżdżam i patrzyła na mnie jakby to miało być ostatnie nasze spotkanie. Ja zresztą też. Nie wiedziałem jednak, że to okaże się prawda. 

 

Wyjechałem na staż. Wszystko było w porządku, ale mimo wszystko nie miałem z kim specjalnie się trzymać. Było normalnie. W autobusie przypadło mi siedzieć z pewną dziewczyną. Była lekko zakręcona, ale mimo wszystko miła. Biorąc pod uwagę fakt, że przed nami było 10 h jazdy również i z nią zacząłem rozmawiać. Rozmowy były jak z normalna koleżanka, czyli coś o życiu, o samym wyjeździe itd.

 

Staż przewidywał również kilka wycieczek, więc również na nich "koleżanka" chętnie ze mną rozmawiała. Ja nie miałem na to specjalnego parcia, ale byłem miły i kontynuowałem rozmowę. Nie myślałem wtedy o tym jak to wygląda z boku. Co ludzie o tym myślą. Nie wpadłem na to. Oczywiście nie powiem, że koleżanka była jakoś mało atrakcyjna, bo co powinna mieć według mnie kobieta miała, ale ta moja była 1000 km dalej i mimo wszystko o niej pamiętałem. 

 

Koleżanka niejednokrotnie w "żartach" mnie zaczepiała i z perspektywy czasu dopiero teraz wiem, że robiła to tylko w moim kierunku i spędzała czas tylko ze mną. Wcześniej tego nie widziałem.

 

Koleżanka wraz z inną dziewczyna mieszkały niedaleko nas. Miały problem z internetem, więc z kolega pozwalaliśmy im przychodzić do nas żeby mogły skorzystać z komputera chociażby po to, aby zadzwonić na Skype do rodziny. Takich sytuacji było sporo i nigdy nic nie zwiastowały. Tylko jedna zakończyła się inaczej niż zwykle. 

 

Był to drugi tydzień wyjazdu. Z kolegom i innym chłopakiem z wymiany raczyliśmy się w piątkowy wieczór różnymi typami alkoholi przy tym palac nie tylko papierosy.

 

Rozmawialiśmy i śmialiśmy się na balkonie, a w tym czasie dziewczyny siedziały i korzystały z internetu. Tak jak zawsze. Zbliżał się późny wieczór jedna z dziewczyn postanowiła wracać już do domu, a druga (ta "moja") jeszcze została. W tym czasie alkohol dalej się lał, a my na nią nie zwracaliśmy uwagi. Zbliżał się środek nocy. Moi towarzysze poszli spać i zostałem tylko ja i "koleżanka". Ja dopiłem co miałem dopić, pogadałem sobie z nią chwilę i stwierdziłem, że to już pora na spanie. Koleżanka moim wypitym głosem została poinformowana, że jest już późno i ja idę spać. Jak tylko skończy korzystać z komputera wystarczy że zatrasnie drzwi. 

 

W nocy, wypity i upalony przebudziłem się, a w łóżku była ona (mieliśmy jeszcze jedno puste łóżko żeby nie było). Była plecami obrócona do mnie, a na niej moja ręka. Wypity nie połączyłem faktów i nie wiem, stwierdził że to moja dziewczyna czy coś i poszedłem spać dalej. Obudziłem się o 4.00, już przetrzeźwiały zrozumiałem co się wydarzyło. Szybko oddelegowałem ja do domu z nadzieją, że nikt się o tym nie dowie. Niestety prawda była inna. 

 

Jej dziewczyna z pokoju zauważyła, że nie wróciła na noc, a kolega w nocy widział nas w jednym łóżku. Jak to "gorący temat" szybko się rozniósł i w ciągu 2 dni o wszystkim wiedziała już moja dziewczyna. Oddzieleni o 1000 km nic nie mogłem zrobić. Zostawiła mnie przez skypa, a ja miałem ochotę już wracać za wszelką cenę. Jednak nie było to możliwe. Został mi jeszcze tydzień czekać na możliwość zrobienia czegokolwiek. Oczywiście cała sytuacje wyjaśniłem mojej kobiecie, ale na nic to się zdało. Koleżanka została poinformowana, że ma bez względny m zakaz zbliżania się do mnie, bo "zniszczyła mi życie". Ewidentnie nic sobie z tego nie robiła i dziwnym trafem zawsze musiała iść tam gdzie ja i jeść w tych samych miejscach co ja. Przez cały tydzień o całej sytuacji dowiedziała się cała szkoła, więc wracając do niej czułem na sobie wzrok wszystkich. 

 

Moja kobietę przepraszałem, robiłem wszystko co mogłem żeby mi wybaczyła. Opisałem cała sytuację i w między czasie dowiedziałem się, że koleżanka już od dawna ma swoje za uszami w relacjach damsko-męskich. 

 

Z moją rozstawaliśmy się i schodziliśmy kilka razy, ale ewidentnie nasza relacja już nie była ta sama. Po 1-2 mies takiego życia zostawiła mnie po raz ostatni, a kilka dni później poszła do kolegi, które szybko okazał się jej nowym chłopakiem a teraz już mężem. 

 

Sytuacja była patowa o tyle, że był to czas studniówki, na którą miałem iść z nią i przez to wszystko nie miałem już z kim iść. Wszystkie potencjalne partnerki były spalone. 

 

Po byciu 3 mies razem na ostatnią chwilę poznałem teraz już moja żonę. Postanowiłem z nią być, bo wydawała się rozsądna, inteligenta i wyjściowa. Nie było wstydu się z nią pokazać. Pytanie dlaczego być a nie po prostu iść? Powody były tak naprawdę dwa: 1. Chciałem pokazać swoje ex, że też potrafię sobie poradzić bez niej chodź prawda była inna a po 2. Ciężko było mi być samemu, tak po prostu (teraz rozumiem swój błąd) 

 

Studniówka minęła, a "związek" został. Korzyści z niego były, bo było z kim iść do kina albo łóżka (tak, wtedy w wieku 20 lat było to ważne dla mnie, głupi ja), ale często tęskniłem za swoją poprzednia kobieta. "Przypadkowo" przejeżdżałem koło jej domu, w nasze miejsca powspominać. Z moją aktualna partnerka nigdy nie łączyła mnie taka więź emocjonalna jak z poprzednia. Nie miałem ochoty, aż tak spędzać z nią czasu, ale fakt że była otwarta w innych sprawach sprawiło, że po prostu była. 

 

Przyszedł jednak moment, że ja zostawiłem. Stwierdziłem, że nie mogę być z kimś kogo nie kocham. Zniszczę przez to sobie życie i jej. Rozstałem się z nią. Nie odbyło się bez niecenzuralnych słów w moim kierunku, chodź byliśmy razem tylko 5-6 mies. Był to piątek, w sobotę pojechałem na imprezę i znów się zaczęło... Wpadłem pewnej pannie w oko i na bezczela podczas tańca wzięła mój telefon, wpisała swój numer i zadzwoniła do siebie. Od tego momentu już miała na mnie namiary. Z kolegami postanowiliśmy, spotkać się kilka razy na grilla, napić się itd, ale w pewnym momencie ilości alkoholu jakie się przelewały były ogromne, zbyt duża część naszych pieniędzy szła na ten cel. Spaliśmy poza domem zbyt często. Wpakowaliśmy się w pewnego rodzaju patologię. Gdy tylko jeszcze zauważyłem że szanowna koleżanka z imprezy zaczyna się angażować i mówić że moja mama będzie jej teściowa było to za dużo i czym prędzej się ewakuowałem. 

 

W międzyczasie od mojej ex (nr 3.) dostawałem różne rozalone wiadomość.  

 

Rozstając się z tamtą koleżanka umówiłem się z kolegami na piwo pogadać. Piwo skończyło się impreza w klubie, gdzie ostro podpity napisałem do mojej ex (nr. 3) że chyba miała rację, że będę żałował. I wtedy serio tak myślałem, bo wolałem ułożona, wykształconą kobietę, która może i nie kocham, ale nie musiałem się za nią wstydzić. Rano budząc się doszło do mnie co zrobiłem, ale już było za późno żeby coś zrobić i postanowiłem jej nie krzywdzić wycofując się po raz kolei i spotkałem się z nią. Rozpoczęło się od rozmowy, MC donald's a skończyło na seksie. I w tym momencie wszystko zaczęło się od nowa. Zacząłem być z kobietą, z którą więź emocjonalna mnie nie łączyła, ale za to łóżko, spokój i fakt, że doceniałem w niej to, że przez nią nie wpadnę w żadna patologię. Poza tym nie chciałem jej skrzywdzić i sprawić że znów będzie przeze mnie płakała. Jakby tego było mało poprzednie moje partnerki średnio były akceptowane przez moją rodzinę, ta jednak była uważana za dobrą kandydatkę. Fakt że zbliżały mi się 22 urodziny i wszystkie w około fajne dziewczyny zareczaly się stwierdziłem, że już jestem za stary na takie akcje i lepiej nie wybrzydzać, bo zawsze może być gorzej. Teraz wiem jaki błąd wtedy popełniłem.

 

Z nią nie było źle, była miła, uczynna i elegancka chodź stylem życia i charakterem różniliśmy się okropnie to zawsze pamiętałem słowa, że "przeciwieństwa się przyciągają, że nie ma idealnych związków, że facet potrzebuje takiej spokojnej kobiety żeby głupot nie robil". Mając to wszystko na uwadze mijały miesiące i jakoś to było. 

 

Nastał moment, w którym i moja poprzednia dziewczyna się zaręczyła, ta która tak naprawde nie przestałem kochać. Zdarzyło się to po 8 miesiącach od powrotu do mojej dziewczyny nr 3. Informacja o tamtych zaręczynach była gwoździem do trumny. Też chciałem pokazać, że potrafię sobie życie ułożyć. Poza tym naprawdę wtedy czułem, że nie ma co kombinować, że moja aktualna partnerka mnie przypilnuje w życiu, jest miła, strasznie mocno mnie kocha, pochodzi z dobrego domu, jest ustawiona życiowo (do tego stopnia że później dostała swoje mieszkanie) i że chodź jestesmy z dwóch różnych światów i warst społecznych to będę miał się dobrze i jakoś to będzie. Postanowiłem się oświadczyć mając 21 lat. Nie było to nic wyjątkowego, zwykłe wakacje nad polskim morzem, ale jednak było. 

 

Zaręczyliśmy się i ten stan według mnie powinien trwać zdecydowanie dłużej, ale szybko moja już wtedy narzeczona zaczęła żyć weselem. Zaczęła oglądać na instagramie i Facebooku różne strony poświęcone tej tematyce. Mnie to trochę przerażało, ale myślę "niech ogląda". Ciągle tylko słyszałem "patrz jakie ładne, a może tak zrobimy". Naprawdę tym żyła i była szczęśliwa na myśl o swoim ślubie, że będzie jeden wieczór "księżniczka tak jak zawsze chciała być i to będzie jej wieczór" (to są jej słowa). I teraz jak ja jej miałem zabrać to szczęście? Jak ja miałem wyhamować? Sugerowałem jej i mówiłem że "spokojnie, nie na akord" ale wciąż słyszałem, że "wiesz ile czeka się na salę? Przynajmniej 2 lata". Wyrwać jej telefonu nie mogłem i nie mogłem jej kazać się ogarnąć, bo jednak się z nią zaręczyłem czyli wyraziłem chęć wzięcia tego ślubu. Już wtedy czułem pewna presję na sobie i odpowiedzialność. 

 

Zaczęło się od sali. Szukała i chciała jeździć po różnych. Ogólnie planowanie ślubu polegało na tym, że ona miała swoje marzenia wobec niego a ja byłem odpowiedzialny za ich realizację. Tzn "jedźmy tam, zadzwoń tam, policz to" i tak to leciało. Znalazła swoją sale, mi się też podobało. Termin był za nieco ponad 2 lata, więc uznałem, że to wystarczająco dużo czasu żeby się wycofać jak coś. Zaliczka wynosiła tylko 500 zł, więc była akceptowalna jako potencjalna strata. 

 

Moje wymarzone wesele jak już miało być fajne, kameralne i przede wszystkim stosunkowo tanie. Każdy miał się bawić dobrze, być miło zaskoczony i tyle. Tutaj niestety rachunek rósł w oczach a nas nie było na to wszystko tak naprawdę stać. Informowałem przyszłą żonę, że trzeba wyhamować, ale ciągle było że "to tylko 1000 zł, tylko 2000 zł" i takim cudem nazbierało się 40 000 zł i z tego wszystkiego podpisałem jedna umowę na usługi foto-video-DJ gdzie kara za rozwiązanie umowy wynosiła całość usługi, czyli 10 000 zł. 40 000 zł... przerażająca kwota. 10 000 zł kary, jeszcze gorzej. Nie opłaca się teraz nawet wycofywać i co ma być to będzie. Najwyżej się rozwiedziemy, to wyjdzie taniej. Tak wtedy głupio myślałem. To był początek moje końca. 

 

1-1,5 roku przed ślubem zacząłem bardzo ostro pracować. Brałem wszystkie możliwe nadgodziny. Łapałem się każdej możliwej dodatkowej pracy, żeby chociaż się zbliżyć do tych 40 000 zł. Po 10 tys mieliśmy dostać od rodziców, więc wystarczyło "tylko" 20 000 zł. Jakby tego było mało na głowie były także studia. Ja je robiłem by robić, moja narzeczona inaczej, zajmowała się tylko studiami i weselem co tam jeszcze można wymyślić żeby było jeszcze bardziej bajecznie. Z czasem zaczęło mnie to denerwować i często się denerwowałem że znów coś dopisuje do "zamkniętej" listy kosztów, która dla mnie i tak już była przesadzona. Ona jednak twierdziła "że wie o tym, ale wesele ma się tylko raz w życiu". Ja zawsze wtedy odpowiadałem, że nie prawda i powoli mam tego dosyć, że wraz ślubem załatwię pozew rozwodowy. 

 

Już wtedy miałem chęć zostawić ja, bo dla mnie te wesele i ślub stracił sens. I ona o tym dobrze wiedziała, ale uspokajała mnie słowami "będzie lepiej, nie przesadzaj". A ja głupi w to wierzyłem i dalej robiłem swoje, a te "będzie lepiej" stało się moim przekleństwem. Ogólnie nasze rozmowy na poważne tematy polegały na tym, że ja coś mówiłem a do niej jakby docierało, ale nie chciała żeby dotarło. Udawała że rozumie i ewidentnie olewała to co do niej mówiłem. 

 

Niejednokrotnie mówiłem narzeczonej, że nie wiem czy to jest dobry pomysł żeby się teraz żenić, pieniędzy brakuje, zbyt dużo jest na głowie, ja też tego nie czuję, obawiam się czy to wgl ma jakikolwiek sens, a poza tym 24 lata to chyba zbyt wcześnie. Słyszałem wtedy "to normalne że się obawiasz i to wszystko jest teraz spowodowane stresem przed weselem. Każdy facet tak ma". Popytałem się kolegów którzy też się mieli w niedługim czasie się  żenić i potwierdzili, ale stwierdzili zarazem że mimo wszystko dalej jest normalnie. Uznałem to za normalne i dalej robiłem swoje. 

 

Kilka miesięcy przed weselem udało mi się porozmawiać sam na sam z mamą i babcia na temat tego wszystkiego. Udało, bo pierwszy raz w życiu nie było jej obok. Poinformowałem, że mam wątpliwości i najchętniej tym wszystkim rzucił i dał sobie spokój. Usłyszałem jednak wtedy "jak uważasz, nie chcesz nie żeń się jak masz wątpliwości, ale będziesz musiał sobie jakoś poradzić, bo musimy się stąd wyprowadzić i trzeba jak coś wymyślić co z tym zrobić, poza tym jest kara 10 tys złoty a z drugiej strony nie wiem do końca co jest na rzeczy, bo to dobra dziewczyna". Tak dobra, ale nie oznaczało to, że dla mnie. Mieliśmy inne priorytety, inny styl życia i nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać jak normalni ludzie. Nie tworzyliśmy związku tylko bardziej parę, która się od siebie uzależniła na wiele sposobów. Ja jej nie kochałem, ale tak naprawdę zbytnio nie miałem wyboru, bo nie wiedziałem jakbym sobie poradził bez niej, 10 tysięcy długu, musiałbym się usamodzielnić i co najgorsze wstyd że zostawiłem "biedna, dobra dziewczynę przed ołtarzem". 

 

Kilka miesięcy przed weselem rozpocząłem samodzielnie remont mieszkania, które należało do mojej narzeczonej i w którym my mieliśmy mieszkać. Chciałem, żeby w mieszkaniu mojej przyszłej żony spalo kilku gości żeby ograniczyc koszty. Także przed weselem pracowałem miesięcznie po 190 h, po pracy w każdego dnia jeździłem na remont w międzyczasie załatwiając wszystko co musiałem z weselem, często podczas jazdy samochodem z pracy na "budowę". W najgorszych momentach potrafiłem robić dzień w dzień śpiąc tylko 4 h dziennie. Byłem już tym wszystkim wykończony. W tym samym momencie starałem się być dobrym partnerem i pomimo zgrzytów nigdy nie chciałem żebyś ktoś widział nas inaczej niż dobrana parę (też mój błąd). Zabierałem ją do restauracji, kin, pubów, woziłem gdzie potrzebowała, kupowałem co chciała (i to okazało się błędem). Chciałem żeby miała się dobrze i żeby każdy uważał, że o nią dbam. Absurd prawda? Dbać o kogoś kogo tak naprawdę się nie kocha i równie dobrze mógłby zniknąć. W tym samym czasie ona dbała o swoje studia, swoją karierę i wymyślała co tu jeszcze zrobić żeby wesele było bajeczne. Jednocześnie bałem się cokolwiek mówić, bo tylko każdy mnie wokoło uspokajał i mówił, że to normalne. Tak zamknąłem się w sobie już na zawsze, aż do teraz. 

 

Najgorszy moment, który jaki był wydarzył się dzień przed ślubem. Na moją głowę spadło wszystko. Dzwoniłem do sali, szykowałem ściankę dla pary młodej, woziłem alkohol i wszystko na salę, szykowałem samochód... W tym czasie moja przyszła żona robiła stroiki na stół i baloniki na dom, a przyszli teściowie oglądali telewizor. Jej rodzina też nie zainteresowała się czy coś pomóc. Wkurzało mnie to i chodź to nie ich wesele to nie wytrzymałem i donosnie powiedziałem swojej kobiecie, że "ja to wszystko pie#$&le". Trzaskając drzwiami wsiadłem w samochód i odjechałem. Przyjechałem do swojego domu, siadłem, rozpłakałem się i powiedziałem że żadnego ślubu nie będzie. Mam dosyć. I znów mnie uspokoili. Kazali wziąć się w garść i cała moja rodzina jaka wtedy a dokładnie 7 osób postanowiła mi pomóc, szybko się zorganizowali i jadac 3 samochodami wszystko uratowali. W tym samym czasie teściowie nie zainteresowali się nawet faktem, że ktoś obcy chodzi im po placu. Ignorancja na totalnym poziomie, ale pamiętałem wtedy o słowach mojego taty który mówił, że z "z rodziną się nie żenisz". Teraz wiem że to nie prawda. Można się jeszcze zapytać gdzie był świadek, który miał pomagać? Nie wiem, szczerze mówiąc nie wiem. 

 

Dzień ślubu. Musiałem wcześnie rano wstać żeby wszystko ogarnąć i na szybko musiałem dopiąć ostatnie elementy i jak wreszcie przyszedł moment ślubu i wypowiadania przysięgi to chodź miałem wahania to tak naprawdę miałem już na tyle dosyć że jedyne co chciałem to powiedzieć swoje i iść się napić (zresztą już w samochodzie zacząłem pić szampana). Cieszyłem się. Nie z tego że mam żonę tylko że ten koszmar się skończył. Naprawdę, byłem mega zadowolony, że zaraz zjem obiad, napije się i to wszystko już się skończyło. Wesele przebiegło normalnie. Jedyne co było ciekawe to fakt że ja się bawiłem z kolegami a ona z koleżankami, dużo się rozdzielismy, ale dzięki temu nie było żadnych zgrzytów. Rano po weselu powiedziałem chyba coś żaden facet nie mówi w tych chwilach a mianowicie "pamiętaj że mam jeszcze 7 dni na anulowanie ślubu". Nie byłem w żaden sposób dumny że jestem teraz mężem. Naprawdę było mi to obojętne. Jedyne co zdałem sobie sprawę, że już tak łatwo nie odejdę Obrączkę jak tylko już każdy pooglądał schowałem i już nigdy nie ubrałem sam z siebie. 

 

Gdyby nie potencjalny wstyd, wysokie kary i fakt że szkoda mi jej było ślubu nigdy by nie było. 

 

Zamieszkaliśmy w jej rodzinnym domu tylko dlatego, że docelowe mieszkanie nie było jeszcze skończone. Tak więc zaraz po urlopie zabrałem się do pracy, czyli 5-6 dni w tygodniu na etacie i 6-7 dni w tygodniu po 6-8 h na remoncie. Nierzadko po remoncie jeszcze musiałem jechać z małżonką do sklepu na zakupy pomimo tego, że mówiłem, że nie mam sił. Stwierdziła wówczas że nie wie co kupić i muszę z nią jechać. Przez cały rok (bo tyle trwał remont) z którym się z jednej strony spieszyłem, bo nie chciałem mieszkać w domu w którym czułem się obco i nieswojo (czyli teściów) a z drugiej strony remont stał się moja odskocznia i azylem. Poza ciężka praca lubiłem sobie po prostu usiąść i odpocząć przede wszystkim nie słuchać że coś jeszcze trzeba (tzn musisz) załatwić. 

 

W między czasie starałem się być dobrym mężem i wywiązywać z swoich obowiązków czyli starałem się żeby mojej żonie niczego nie brakowało, ogarniałem wszystko co mogłem, opłacałem rachunki, załatwiałem różne "wspólne sprawy" do tego stopnia że sprzęty do mieszkania wyszukiwałem na parkingu podczas jazdy, to był właśnie ten poziom zarobienia. Po prostu chciałem żeby miała dobrze i miała o mnie i inni dobra opinie. Nie robiłem tego z miłości. Robiłem to z poczucia obowiązku bo uważałem że jako mąż mam obowiązek robić co tylko w mojej mocy żeby miała się dobrze. 

W tym samym czasie żona wzięła sobie dwie szkoły na głowę, chodź umowa była inna, po ślubie nie miało być żadnych szkół i pierw edukacja a później ślub. Nie mogłem jej jednak tego zabronić jak chciała się edukować i robić karierę . Chodź wiedziała, że mnie to irytowało, bo ciągle miała coś do zrobienia i to ona była niby ta "zapracowana". Oczywiście pracował także, ale to ja wyjeżdżałem o 6 rano i wracalem o 23 czy 00 gdzie często jeszcze musiałem jeszcze coś zjeść. 4 h snu i całosc od nowa. 

 

Remont to wymagająca sprawa, szczególnie gdy jest generalny i wszystko załatwia się samemu. Próbowałem wiele razy zlecać żonie pewne proste czynności takie jak np. przywiezienie czegoś ze sklepu, odebranie zamówionego towaru czy po prostu przejrzenie w internecie np mebli. Efekt był zawsze taki sam, czyli "nie wiem jak, nie potrafię, weź ty zobacz, ja tam nie dojadę". Denerwowałem się nie miłosiernie bo nawet z tym nie mogłem na nią liczyć i skończyło się tak że zawsze wszystko ostatecznie ja musiałem załatwiać niejednokrotnie na ostatnią chwilę. Pytajac się dlaczego nie zrobiła czegoś twierdzała, że nigdy jej nie dałem szansy. Dawałem szanse, ale niestety były czynności, które wymagały poświęcenia maksymalnie 2-3 h a nie dni. Poza tym nie ukrywałem, że chciałem chociaż raz usłyszeć "kochanie masz tu obiadek, zostań sobie w domu a ja pojadę odebrać to za ciebie". W domu oczywiście mogłem zostać, ale wtedy nic nie szło do przodu. Poza tym remont dawał mi spokój. Oczywiście do momentu, gdy nie dzwonił po raz n-ty telefon z pytaniem "gdzie jesteś i co robisz, bo ja się nudzę", a po powrocie do domu po kilkunastu godziny pracy było "może gdzieś pojedziemy w weekend?" gdzie? " nie wiem, wymyśl coś". Podobnie było zresztą z rocznica ślubu, o której stwierdziłem, że "jak dla mnie nie ma co świętować" i co do której też było sugerowane, żebym "coś wymyślił". Nawet padła sugestia, że "chętnie bym poleciała do Paryża". Mam 25 lat zarabiam dużo, ale bez przesady, jestem zarobiony po brzegi, robię remont sam, bo fachowcy są drodzy i nie mamy tyle pieniędzy żeby je wydać remont, a mam cie zabrać jeszcze do Paryża? Tragedia. Poprosiłem żeby wyjątkowo ona coś wymyślila, ale w granicach rozsądku (nie Paryz) i tym razem ona coś zrobiła od A do Z sama. Skończyło się tak, że na szybko ja ją brałem do restauracji. Kilka zdjęć na instagrama (norma) i po rocznicy, odhaczona. Następnego dnia znów remont, sklepy, zamówienia i wszystko się kręciło dalej tak jak zawsze. 

 

Wszystko sprawiło to, że chodź remont był ciężka praca lubiłem tam jeździć. Tam miałem czas dla siebie i nie było tam jej. Był to mój azyl i często nie wracałem do domu tłumacząc się, że się nie opłaca, a tak naprawdę chciałem pobyć sam dla siebie. Unikałem jej, irytowało mnie w niej coraz więcej rzeczy (że mówi, że chodzi tak wolno itp.) i coraz bardziej miałem dosyć tego całego małżeństwa, bo tak naprawdę nic z niego miałem. Nawet kanapek do pracy ( z czego szydzono ze mnie, że "mam żonę a do pracy chodzę bez śniadania". Mówiłem o tym żonie a ona stwierdziła "że nie chce jej się rano wstawać i robić mi śniadania".

 

Można prosto spytać "rozmawiałeś z nią?" Starałem się, ale zawsze był to mój monolog zakończony tylko jednym zdaniem z jej strony "będzie lepiej". Teraz wiem, że przez te "będzie lepiej" straciłem lata swojego życia i wiele pieniędzy. Naprawdę myślałem, że po ślubie będzie lepiej, po urlopie razem będzie lepiej, po zamieszkaniu razem (po ślubie dopiero zamieszkaliśmy razem), po remoncie będzie lepiej. Informowałem ja niejednokrotnie, że mam dosyć takiego życia, że czuję się jakbym żył w małżeństwie od 10 lat i nasz związek wygląda jak prowadzenie firmy. Jeden drugiego potrzebuje żeby nie umrzeć z głodu i mieć dach nad głową. Wielokrotnie także informowałem, że kiedyś nie wytrzymam i odejdę albo inna "panna" zawróci mi w głowie. Spotykało się to z ignorancja i braniem to jako żart, bo jak się później okazało żona uważała że "ma na mnie papier" 

 

Przyszedł pewnego dnia cudowny dzień, sierpniowy dzień. Okazało się wtedy, że jestem zarażony Covid. Zostałem wysłany na kwarantannę do prawie ukończonego mieszkania, sam. Byłem wtedy chyba jedyna osoba w Polsce, która cieszyła się z zamknięcia na 3 tygodnie. Odpoczywałem jak nigdy, nie musiałem chodzić na zakupy, moja żona została zmuszona do robienia tego wszystkiego sama, mogłem wreszcie obejrzeć na spokojnie telewizję, której nie widziałem od pół roku, mogłem się wyspać, ogólnie odpocząć. Strasznie się cieszyłem, że mam spokój. 

 

Przez te 3 tygodnie wydarzyło się coś jeszcze. Przez przypadek zacząłem pisać z koleżanką z pracy. Bardzo fajna dziewczyna, miła, zabawna, w pracy mieliśmy świetny kontakt i zawsze z tematów zawodowych nie wiadomo kiedy przechodziliśmy na tematy prywatne. Ona o sobie mówiła ja o sobie i nic na to nie wskazywało że coś się może wydarzyć. Oczywiście był moment, że myślałem "szkoda że jestem zajęty". 

 

Podczas kwarantanny również napisała w sprawie pracy i tak jak zawsze zaczęliśmy od tego i nie wiadomo kiedy zaczęliśmy rozmawiać o sprawach prywatnych, o życiu, śmiać, opowiadać sobie różne historie i wtedy uznawał dalej to jako przyjaźń. W między czasie z żoną także utrzymywałem kontakt, ale z czasem zauważyłem, że zdecydowanie bardziej wolę rozmawiać z koleżanką niż z nią. To przy koleżance uśmiech nie schodził mi z buzi, to ona mnie rozumiała, potrafiła ze mną rozmawiać i dawała mi to co zawsze chciałem w życiu mieć czyli szczęście. Wyszło to spontanicznie, bo żaden z nas nie pisał chcąc poderwać drugiego czy wpaść w sidła romansu.

 

W pewnym momencie jednak zauważyliśmy, że coś jest na rzeczy i trochę chyba za dobrze nam się rozmawia. Próbowaliśmy wielokrotnie zaprzestać kontaktu, ja próbowałem się ogarnąć i wrócić do szarej rzeczywistości, ale szybko wracałem do tam gdzie faktycznie chciałem być i rozmawiać z osobą, która chciałem rozmawiać. 

 

Po kwarantannie żona postanowiła się wprowadzić, ja jednak już nie chciałem z nią mieszkać. Przemyślałem sobie przez te 3 tygodnie wiele i stwierdziłem, że mam już dosyć. Kompletnie dosyć i koniec z "będzie lepiej". Powiadomiłem żonę, że chce rozwodu i koniec z tym wszystkim. Nie będę czekał na zmianę koniunktury wieczność. Oznajmiłem, że jej nie kocham i koniec tego bo kolejny krok to dzieci, a niewinne dzieci krzywdzic nie chce. 

 

Wyprowadziłem się do rodziny. Wszyscy oczywiście zdziwieni, bo "przecież mieszkanie robiłem" i "nic na to nie wskazywało". No nie wskazywało, bo głupi cały czas robiłem dobre imię do złej gry chodź każdy widział, że ja jej nie kocham i traktuje ją "bo jest". I tak rzeczywiście było, bo brałem ja ze sobą tylko, dlatego żeby była moja żona i nie wypada. Do pracy chodziłem, a że w pracy sporo prywatnych znajomych to i tam szybko informacja doszła. Ja swoje w emocjach też opowiadałem. Teraz już nic nie komentuje na ten temat. 

 

Z koleżanką rzecz jasna dalej utrzymywałem kontakt, chodź oboje uważaliśmy, że to nie jest dobre. Miałem wyrzuty sumienia, ale nie dlatego że szkoda było mi mojej żony, ale "co ludzie powiedzą". 

 

Z koleżanką miałem coraz lepszy kontakt i wiele razy nawet się spotkaliśmy chociażby po to żeby wszystko zakończyć bo "będą z tego problemy" i kończyliśmy, ale tak fajnie nam się rozmawiało podczas zrywania kontaktu ze rozmawialiśmy w drodze powrotnej. Zdawałem sobie sprawę z tego, że robię źle, że tak nie można, że ja w tej kobiecie zaczynam się zakochiwać, ale nie potrafiłem się powstrzymać. Pierwszy raz w życiu zależało mi na kimś tylko dlatego że uwielbiam jego towarzystwo i rozmowy, a nie z powodu seksu. Nie zależało mi na tym żeby ją "zaliczyć", chciałem tylko rozmawiać i rozmawiać godzinami. 

 

Rodzinie nie podobało się, że wyprowadziłem się od żony. Szczególnie mamie i siostrze, które za wszelką cenę chciały mnie "zeswatać" z żoną. Pod naciskami uległem i wróciłem. Siedziałem, bo siedziałem, wymyślałem sobie to nowe zajęcia by jak najmniej w domu siedzieć. Niestety nie miałem już jak uciec na remont tam gdzie zawsze, by pobyć sam, więc uciekałem do pracy a jak nie do niej to wsiadałem w samochód i jechałem przed siebie. Robiłem wszystko by jak najmniej spędzać czasu w "domu". Szybko też wyszło na jaw, że mam "jakąś koleżankę" co oznaczało jedno "kochanka, to przez nią to wszystko, trzeba się jej pozbyć, a mój syn/brat/mąż niech wraca na swoje miejsce". I w ten sposób rozpoczęło się moje piekło. 

 

Z każdej strony hejt, dosłownie z każdej. Gdzie nie poszedłem słyszałem, że jestem idiota, że sobie sam nie poradzę, że co ja robie, że do końca zgłupiałem. Wyzwiska i epitety w moja stronę były codziennoscia. Wpadłem w kołowrotek z którego nie umiałem uciec, nie było miejsca na ziemi, w którym miałem spokój, bo byłem gnębiony wszędzie i zawsze, nawet przez telefon. Przez rodzinę, znajomych i przede wszystkim przez moją żonę. 

 

Skończyło się to tak, że mój samochód stał się nie tylko samochodem, ale domem na kółkach, spędzałem w nim dziesiątki godzin tygodniowo. Miałem w nim ciuchy, kosmetyki, wszystko by w każdej chwili wyjechać i zniknąć. Wsiadałem, wyłączałem telefon by nikt do mnie nie dzwonił "gdzie ty ku#$& jesteś?". Moja żona dogadała się z moją mamą i siostra i jak tylko mogły mnie kontrolowały. Doprowadziło to do tego, że pewnego dnia po prostu się zdenerwowałem, wsiadłem w samochód, kupiłem tabletki na uspokojenie i wyjechałem przed siebie. Zrobiłem 200 km i trafiłem do pewnego dużego miasta, wynająłem hotel i wróciłem na drugi dzień. Uciekałem gdzie się da a na parkingach spędzałem godziny oglądając filmy, słuchając muzyki, czytając i po prostu się uspokajac. Nie zliczę ile razy po prostu płakałem w samotności nie wiedząc co zrobić, bo nie będąc szczęśliwym to jedno, ale ciągle w głowie mialem jeszcze inna kobietę, która próbowałem wyrzucić, ale nie potrafiłem. Ciągle tylko płakałem i powtarzałem, że niepotrzebnie się żeniłem. 

 

W domu słyszałem, że sam sobie nie poradzę i tak naprawdę nie mam gdzie iść. Zniszczyli mnie do końca. Miałem na szczęście koleżankę do której uciekałem aż uciekłem na dobre, na kilka miesięcy. Zaczęliśmy tak naprawdę razem żyć, gotować, rozmawiać, oglądać filmy, żyć jak para. Chodź było mi strasznie głupio z tego powodu podobało mi się to. Ma cudowna rodzinę, sama jest bardzo opiekuńcza i przyjacielska. Robiła to co zawsze chciałem od partnerki. Rano zawsze były dla mnie przygotowane kanapki do pracy, dbała o mnie jak nikt inny wcześniej, rozmawiała, słuchała i rozgryzgrala mnie za każdym razem. A ja zacząłem odwdzięczać się jej tym samym. Starałem się nią opiekować i dawać jej uśmiech na twarzy tak jak ona mi. Dogadywalismy sie niesamowicie dobrze Już wcześniej coś do niej czułem ale miałem problem przyznać się sam przed sobą, że niestety ale stało się to czego się obawiałeś, czyli zakochałem sie i to nie w własnej żonie. Z czasem przestałem ukrywać że tam mieszkam i jedynie co ty wyłączałem telefon żeby nie słuchać obelg w moim kierunku. 

 

Oczywiście byly moment w których próbowałem się zmusić do ogarnięcia i zmuszenia do powrotu do żony to chodź sam podrzucałem kłody pod nogi relacji jaka łączyła mnie i moją "nowa partnerkę" to za każdym razem ona przetrwała, bo tak naprawdę sami ja ratowaliśmy. Nie chcieliśmy żeby się skończyła. Ja sam tego nie chciałem. Wiedzialem, że robię źle, że to bardzo zle i miałem wyrzuty sumienia czasami do tego stopnia, że żonie kupywalem rzeczy do mieszkania by zaraz później wrócić do do swojego nowego domu. Po prostu chodź jej nigdy nie kochałem była moja żona i uważałem że moim obowiązkiem jest tak robić. Robiłem wszystko tylko by robić bo tak trzeba. Na dobrą sprawę nie musiałem się nawet wgl kontakowac. 

 

Inna sprawa była z relacja moja z moją żoną. Nie miała ona dla mnie żadnej wartości, chciałem żeby zniknęła ona z mojego życia. Ona jednak nie odpuszczala argumentując, że "nie po to się zenila żeby się rozwodzić" lub stwierdzając że "ma na mnie papier, ma do mnie prawa i to ona jest moja żona". Miała rację ale nie mogłem nic poradzić na to że sercem byłem przy innej. Tłumaczyłem, próbowałem przekonać, ale nie poddawała się powtarzała tylko w kółko, że "jest moja żona, a ja dupkiem bo zostawiłem ja i nie ma kto opłacać czynszu, rachunków i skręcić mebli". Sprawiło to że zrozumiałem jaka była moja rola w tym wszystkim. Ja miałem płacić i robić na wszystko. Dodam tylko tyle że mieszkanie było opłacone do przodu a ja wziąłem na siebie opłaty za raty za sprzęt i meble który wziąłem. Efekt był taki ze moja żona przy podobnych zarobkach do moich opłacała tylko czynsz za mieszkanie w którym mieszkała, a ja jej chciałem zostawić wszystko. Uważała mimo tego że ona na wszystko zapracowała i jej się należy. Nie chciała oddać moich prywatnych rzeczy, narzędzi i kłóciła się o każda śrubkę. Co mnie tylko denerowalo i próbowała mnie tym wyprowadzić z równowagi, bo uważałem że chce mnie okraść. Groziła mi że posadzi mnie o alimenty. Posadziła mnie nawet o włamanie. Wszystko to sprawiło, że z osoby której nie kochałem stała się osoba której nienawidzę. 

 

Ostatecznie wyprowadziłem się od "koleżanki" nie dlatego że chciałem czy ona chciała, ale musiałem. Tak dalej żyć się nie dało. Nie chciałem jej niszczyć, widziałem jak cierpi i chodź o tym nie wie tęsknie za nią strasznie. Nie chce żeby o tym wiedziała. Wolę żeby myślała że odszedłem, bo chciałem niż że zrobiłem to dla jej i swojego dobra. I wiem że kiedyś będę żałował że ja straciłem. Tak uważam teraz i będę uważał chyba do końca życia. 

 

Dla świętego spokoju, dlatego że nie chce już więcej awantur postanowiłem spróbować się przekonać do żony i po 3 tygodniach od wyprowadzki spędziłem z nią weekend. Czuję się przy niej jakbym był na nią skazany. Małżeństwo stało się więzieniem a ja już nie mam sił uciekać. Nie jest ona moja żona a pewnego rodzaju kątem celującym we mnie bronią i mówiącym "że jak tylko spróbujesz odejść to strzelę". Nie chcę spędzać z nią czasu, chce uciec i nie chce żeby mnie nawet dotykała. Nawet strata wkładu w mieszkanie (blisko 30 tys zł) się pogodziłem bo już nigdy tego nie odzyskam. To jest koszt za mój błąd. 

 

Problem jest jednak taki ze żona po tym wszystkim znów zaczęła się starać. Mówię znów bo zawsze tak reagowała jak wiedziała że pali się jej grunt pod nogami. Zaczęła gotować, sprzątać, szykować mi kanapki, ale mnie to już nic nie interesuje, nie chce tego, chciałem to wcześniej ale teraz już nic nie chce żeby robiła. Jest mi tylko jej szkoda jak patrzy się na mnie ze smutkiem bo chce żebym ja przytulił i był czuły a ja nie potrafię, bo wiem że popełnię błąd. Traktowałem ją jak współlokatora, obca dla mnie osobę. Nie pociągała mnie w żaden sposób i nie miałem ochoty nawet rozmawiać. Nie miałem nawet o czym. 

 

Teraz pytanie: co zrobić? Pogodzić się ze stratą pieniędzy, przygotować się na wstyd i odejść (ona już chyba sama tego chce ale nie chce tego ze względu na to co może stracić i jaki to będzie wstyd) i być szczęśliwy sam lub próbować kiedyś ratować to na czym mi zależało? Czy jednak machnąć ręka i dla świętego spokoju zostać, przyzwyczaić się i jakoś przeżyć te czas do momentu "aż śmierć nas nie rozłączy"? Para jesteśmy tak naprawdę z 5 lat a małżeństwem 1,5 roku z czego 6 mies nie żyliśmy razem. 

 

Najprościej było by wybrać opcję druga ale po wszystkim co się wydarzyło co usłyszałem po 1. Już nigdy nie będę tak na nią łożył tylko będę myślał o sobie i zrobię wszystko żeby już nigdy więcej nie mogła mi powiedzieć że cokolwiek mi zabierze, cokolwiek na co ciężko pracowałem po 2. Teraz juz napewno jej nie pokocham, nie mam ochoty nawet na nią patrzeć, rozmawiać z nią i przyłapuje się na wysłaniu jak najmniej spędzać z nią czasu 3. Być może skrzywdzę ja (ona o tym wie ale akceptuje ryzyko) po raz koleiny gdy będę miał okazję odejść a poza tym nie będzie miała 100% męża w domu tylko kogoś kto bez miłości pilnuje żeby miała co jeść, co ubrać i będzie starał się zrobić jej jak najlepsze warunki życiowe wynikające z obowiązku małżeńskiego. Wszystko właśnie się rozchodzi o rozwód. Gdyby była tylko moja narzeczona lub co lepsze dziewczyna odszedł bym już dawno, bo jie czuł bym tego obowiązku. 

 

Co czynić??

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

  • SKOCZ DO: 
    Księgarnia >>>> | Apteka >>>> | Uroda >>>> | Sport >>>> | Dziecięce >>>> | Moda >>>>

  • PODCASTY.jpg

  • Wpisy blogu

    • 0 komentarzy
      Ludzie chętniej próbują z kimś nowopoznanym, niż sprawdzają nowe sposoby budowania relacji, bo łatwiej jest wymienić partnera, niż skorygować własne postępowanie i przepracować coś w sobie. Jeśli chodzi o małżeństwa, w Polsce coraz częściej okazuje się, że do dwóch razy sztuka. 
       
       
    • 0 komentarzy
      Plotka. Złośliwcy powiadają, że bywa to rodzaj przemocy pośredniej – dokuczania komuś okrężną drogą. Trochę straszne, bo – powołując się na dokument „Dylemat społeczny” – fake news roznosi się w sieci sześć razy szybciej niż fakt. Najwyraźniej rzeczywiście plotki są jak chwasty w ogrodzie; nawet jeśli zrywamy je, nowe rosną prędko. Czasami bywają to chwasty wyjątkowo toksyczne, bo używa ich się chociażby do mobbingu, gnębienia kogoś w miejscu pracy lub w związku z wykonywanym przez niego zajęciem. Na szczęście nie wszystkie plotki są takie złe. Na przykład ktoś kiedyś rozpowiedział, że podobno odziedziczyłem hotel. Kto by pomyślał, jak nagle i drastycznie może wzrosnąć atrakcyjność człowieka... 😆 Tak czy inaczej, uważajmy z tym plotkowaniem i pamiętajmy: plotka niewiele mówi o danej osobie – znacznie więcej o człowieku, który w nią wierzy. Miłego dnia.
    • 0 komentarzy
      Kolejny podcast z cyklu psychologia relacji bez cenzury: 10 zjawisk, które psują związki. Psychologia miłości w kontekście czynników, które mogą zakłócić lub nawet przyczynić się do zakończenia relacji. 
       
       
       
    • 0 komentarzy
      Kiedy ostatnio dane ci było doświadczyć głębokiego relaksu, któremu towarzyszy stan błogości, poczucia harmonii wewnętrznej i kojącego spokoju? Mam nadzieję, że miewasz takie odczucia nierzadko. Jeśli jest jednak inaczej, rozważmy, co można zrobić, aby sytuację poprawić. Wersja audio poniżej, a wersja tekstowa tutaj.
       
       
    • 0 komentarzy
      Nadciąga weekend i być może niektórzy poświęcą chwilę albo dwie na jakiś serial. Nie mam na to za dużo czasu, więc wolę za często do tego typu produkcji nie zasiadać, bo niekiedy ciężko oderwać się. Wstrzemięźliwość we wszystkim – nawet we wstrzemięźliwości, więc robię wyjątki. Jako psycholog cenię barwne postacie, interesujące relacje i tym samy interakcje między bohaterami. Dramaturgia, wątki psychologiczne i niecodzienny obyczajowy kontekst też mają znaczenie. Jeśli zatem ktoś podziela sympatię do takich klimatów, może sięgnąć po „Po złej stronie torów”. Fabuła wciąga, ale jest to zarazem studium głęboko dysfunkcyjnej rodziny, która próbuje sobie radzić w obliczu splotu fatalnych okoliczności. A charaktery poszczególnych postaci zdecydowanie tego nie ułatwiają. Pierwszy sezon jest fenomenalny, natomiast pomimo słabszej jakości sezonu trzeciego, nawet tam dochodzi do takich scen, które wstrząsają nami na tyle mocno, że aż przydałyby się pasy bezpieczeństwa. Mocne. Podobało mi się. A Wy co polecacie?


  • Ważna informacja

    Chcąc, by psycholog ustosunkował się do pytania zadanego na forum, należy we wstępie podać swój wiek oraz swoją płeć i spełnić warunki podane w instrukcji darmowej porady. Psycholodzy udzielają odpowiedzi w miarę możliwości czasowych. W razie doświadczania nasilonych myśli samobójczych należy skontaktować się z numerem 112 by uzyskać ratunek. Doświadczając złego samopoczucia lub innych problemów można rozważyć też kontakt z telefonami zaufania i pomocowymi - niektóre numery podane są tutaj.

  • 05e7f642-357a-49b3-b1df-737b9aa7b7a1.jpg

  • SKOCZ DO:

  • PODCASTY-OCALSIEBIEpl.jpg

  •  
  • Podcasty i filmy o psychologii

  • Książki o rozwoju osobistym i psychologii

    83eaf72d-ea6e-4a48-ab5f-9aefa9423f3d.jpg

×
×
  • Utwórz nowe...

Ważne informacje

Używając strony akceptuje się Warunki korzystania z serwisu, zwłaszcza wykorzystanie plików cookies.